Gęsta, lepka ciemność - wypełnia, wlewa się w każdy zakamarek obolałego mózgu (?), rytmicznie pulsując w okolicach napuchniętych skroni (?). Chłód bije od dołu i od góry, smaga coś co było kiedyś ciałem i jedyne sprawne jeszcze zakończenia nerwowe (jak na złość) transmitują kłujące uderzenia wprost w tą kotłującą się masę niknącej świadomości. To coś więcej niż uczucie nieważkości, to świadomość własnej nieświadomości ciała, którą nabyć można tylko w doskonałej próżni. Czy te rozpaczliwe impulsy rozchodzące się po umierających synapsach to błyskające w oddali kosmiczne latarnie mające wskazać mi kierunek powrotu? Spoglądam na nie, a właściwie - w nie, pochylam się ku nim całym swoim jestestwem, nie wiem gdzie jestem, kim (czym?) jestem i co będzie dalej. Są jak odosobnione, jasne wyspy czucia na przestworze głęboko-ciemnego nie-bytu. Jak lśniące gwiazdy na mapie bezdennej czerni galaktycznego krajobrazu.
Blask kusi, pęcznieje; robi się chłodniej, aż coraz wyraźniej czuję drętwiejące członki (?), choć przeczuwam jedynie ich obecność. Fala światła, morze bieli, otchłań światłości - porywa mnie, spycha zalegające wewnątrz gęste, lepkie złogi perfekcyjnej czerni na dno. Nie chcę tego - ukrytego wroga nie można pokonać, lecz nie mogę nic, jestem bezwolny, eteryczny. Poddaje się, czekam aż te potężne siły uspokoją się i pozwolą mi odejść dokądkolwiek.
Obrazy - jeden po drugim, klatka po klatce; bodźce - setki, umierające synapsy nie umarły, a sposobiły się do przejęcia tej olbrzymiej fali elektrycznych napięć wewnątrzkomórkowych, które żłobiły zagłębienia, orały pamięć i wypełniały puste miejsca w świadomości.
To trwało tylko chwilę, choć mogło trwać wieczność.
--------------------------
Ostry, przenikliwy w swej elektryczności pisk wypełnił mnie, a nagłością swego pojawienia się i wibrującym natężeniem doprowadził do krótkiego wstrząsu - miałem wrażenie jednak, że dzięki temu coś "zaskoczyło", jakby ten pionierski (bo pierwszy) bodziec ze świata zewnętrznego uruchomił we mnie coś, co od dawna nie było używane. Skądś znałem ten dźwięk, słuchałem go chwilę, niejako rozkoszując się funkcjonalnością swoich receptorów. Bawiłem się przez chwilę pomysłem otworzeniem oczu, jakby niepewny czy rzeczywiście jestem na to gotowy, po czym błyskawicznie pozbyłem się wszelkich wątpliwości i rozwarłem je brutalnie. Lekka mżawka spełzła z widoku, oczy piekły, obraz powoli się wyostrzał, krystalizował, spajał - nie było już odwrotu.
Czułem - żyłem.
Widok wstrząsnął mną do głębi. Przed nosem miałem tonącą w seledynowej poświacie metaloplastyczną płaszczyznę jakiejś komory, pierwsze ruchy ograniczane były przez podobne płyty po wszystkich stronach - byłem jak obudowany, dokładnie odizolowany. W zakamarkach umysłu czułem kroczący obłęd, który czaił się by burzyć cały mój porządek rzeczy - jak głupie było to uczucie poznałem dopiero po chwili, gdy zorientowałem się że żadnego porządku być nie może, bo życia i myśli przed tą kosmiczną trumną nie mogłem w sobie przywołać. I gdy już postanowiłem w stanie bezsilnej apatii przetestować struny głosowe w warunkach wysokich oktaw, usłyszałem ciepły, metaliczny głos.
- Witamy astrografie, mechaniku stosów pierwszego stopnia, cybernetyku mechanizmów bioneuronowych, dowódco lotu eksperymentalnego SI, panie Marcusie Atugob. Prosimy odczekać kilka chwil, nim nasza obsługa astmedologiczna odbierze sygnały o Pańskim powrocie. Życzymy miłej i owocnej pracy.
Nawał obrazów i skojarzeń po raz kolejny nieco mnie oszołomił, choć podświadomie czułem że takie zjawisko spotka mnie w przeciągu najbliższych godzin jeszcze kilkakrotnie. Jakby ktoś otworzył tamę, która elektrycznymi impulsami rozlała się po uśpionych uzwojeniach nerwowych mózgu, pobudzając je, reanimując i wyrywając im skrywane przez nie tajemnice.
Ostatni załogowy lot na pokładzie pojazdu SI - Self-Inteligence, obsługiwanym przez neuromechaniczny, biocybernetyczny mózg elektronowy. Ostatni, bo wszystkie poprzednie testy przeprowadzone przez dziesiątki załóg które latały na pokładzie "Kondora" wypadły rewelacyjnie. Dwadzieścia pięć osób załogi - biocybernetycy, nauromechanicy, astrogatorzy, neurologicy, klasyczni cybernetycy od stosów i cała reszta specjalistów, Marcus Atugob wybrany dowódcą eskadry, planowy czas lotu - 20 dni, z pokładu Matki do Psów Gończych, na stację Au'Marin. Cel: obserwacja i nadzór pracy mózgu, koordynowanie jego działań, zabezpieczenie łączności z Matką, regularne prowadzenie dziennika pokładowego i raportowanie wszystkich obszarów aktywności cybernetycznego kapitana skrytego w jądrze tego kolosalnego pojazdu.
A wszystko to w totalnym pośpiechu, chaosie i organizacyjnej gehennie - Kombinat nie miał zamiaru czekać ani chwili z wprowadzeniem nowego pojazdu na Międzygwiezdny Obszar Stosowania Pojazdów Kosmicznych, po wprowadzeniu ostatecznych poprawek w strukturze cybernetycznej mózgu zgodził się na ostatni wymagany przez Konsorcjum Zjednoczonych Planet test funkcjonalności, po czym matryce neuromechaniczne miały posłużyć do masowej produkcji nowatorskiej serii pojazdów typu SI. Błyskawiczne skompletowanie załogi, ogromne gaże, delikatne sugestie przedstawicieli Kombinatu którzy wpompowali w projekt miliardy i marzyli o ich triumfalnym powrocie do korporacyjnych kas w zwielokrotnionym wymiarze - nikt nawet nie zdążył zaznajomić się z dokumentacją pojazdu, z trajektoriami astrograficznymi lotu, z historią poczynań mózgu w poprzednich testowych eskapadach.
To były ostatnie godziny przed największą rewolucją w historii lotów kosmicznych - świadectwo triumfu ludzkiej myśli, która nie ugięła się przed ogromem wszechświatowej tajemnicy, zaprzęgła swe technologiczne dzieci by zakryły jej gatunkowe niedoskonałości i za nią sięgały coraz dalej w bezdenną kipiel kosmosu. A rewolucji nie należy zatrzymywać, jeśli ma się ją już w polu widzenia, choćby patrzący był najbardziej krótkowzrocznym z krótkowzrocznych.
Coś delikatnie zaszurało tuż obok, za ścianą. Niski, przejmujący turkot mechanicznych gąsienic i delikatny poszum skaczących po wiązaniach neuronowych układu mózgopodobnego niskich napięć. Tak, to pewnie mały Joe.
Klapa trzasnęła i jęknęła przeciągle, jakby nie chciała by wyrywano ją z matczynych czeluści metaloplastykowej komory astmedycznej. Czerwony, bardzo słaby blask wyszedł mi na powitanie; okresowo pojawiał się i znikał, widziałem kątem oka jak odbija się nieregularnymi refleksami na powierzchni wielkiej kopuły nade mną - byłem już oswobodzony. Podpierając się rękoma, niepewnie usiadłem, czując napięcie we wszystkich mięśniach i piekielny ból łomoczący tępo w potylicznej części czaszki. Odruchowo pomacałem się w opuchniętym miejscu - lekkie zgrubienie, coś jakby strupiejący guz. Co się stało?
Byłem na piątym poziomie Kondora, w sekcji astmedycznej, w pełni zautomatyzowanej. Wielka, przestronna sala pełna medycznej aparatury była przestarzałym reliktem przeszłości, gdy to od załogi zależeć miał cały lot i to jej bezpieczeństwo każdy konstruktor pojazdów kosmicznych miał na pieczy. Tak więc Kondor musiał być przeróbką starego modelu, albo specjalnie dostosowano go do lotów testowych - nieważne.
Tak jak myślałem, mały Joe stał tuż obok mnie z wiekiem w chwytakach, patrzyłem na niego z góry, z mojego niedoszłego kosmicznego katafalku. Na jego lakierowanej, choć lekko zmurszałej w miejscach złączeń płycie wierzchniej z astenotalu, skupiała się wprawiona w okrężny ruch fala czerwonej świetlistości. Spojrzałem ku górze - na ścianach bezgłośnie, z jednostajną częstotliwością, okręcały się reflektory stanu awaryjnego. Co się stało?
Mały Joe odłożył wierzchnią płytę i chciał coś powiedzieć, lecz dopiero teraz spostrzegłem w jak fatalnym jest stanie. Receptory były w rozsypce, neurochromatyczna obudowa pękała w wielu miejscach i tylko czekać aż rozpadnie się w pył, kondensatory atomowe były jakby na wyczerpaniu - w soczewkowatych pochłaniaczach tlił się nikłym błękitem elektroniczny płomień czuwania. Stary, dobry Joe! Co się z tobą stało? Czy nie pamiętasz jak pięknie poradziłeś sobie z tą paskudną raną na plecach u Van Hallena, gdy awaria grawometrów rzuciła nim z siłą 3G o pokładowy pulpit? Młokos śmiał się, gdy ledwo po piętnastu minutach pod prawą łopatką wyrosła mu pokaźnych rozmiarów blizna, czysta i zdrowa. Przecież to było tak niedawno...
Wydałem rozkaz - nic. System nie reagował na pojęciowe cybemantyczne frazy głównego astrografa, to niewątpliwie zły znak. Nie miałem wyjścia, cokolwiek się stało, muszę pozbierać załogę i przełączyć się na tryb sterowania ręcznego. Ostrożnie zsunąłem się z mego astmedycznego legowiska i dopiero teraz spostrzegłem że jestem nagi, bez skrawka munduru ani kombinezonu ochronnego. Jak właściwie działały komory astmedyczne Kondora? Kto mógł to wiedzieć? Nikt nawet nie raczył udostępnić nam dokumentacji pojazdu, a obiegowe zasady funkcjonowania tych komór wyparowały mi z głowy już podczas II specjalizacji w Akademii. Nawet gdybym je pamiętał - dziś byłyby nic nie warte, szczególnie na międzygwiezdnym pojeździe generacji SI.
Mały Joe zachrobotał swoimi napędzanymi miniaturowym stosem gąsienicami i wycofał się w stronę wyjścia. Tryb awaryjny utrudniał mi obserwacje - obrazy pojawiały się tylko chwilami, zalane mdłą czerwienią obrotowych ściennych rzutników. Pokładowy astmedyk zniknął w ciemności, a ja zostałem sam. Na wpół przytomny z bólu i oszołomienia stałem bosymi stopami na lodowatej posadzce z neurytu, opierając się o skraj tej przeklętej komory. Było ich tutaj więcej, z pewnością - masa podłużnych kształtów zaległa w tym kącie, nie byłem więc sam. Chciałem w to wierzyć, bo przeraźliwa cisza wwiercała się we mnie, głucha, bezczelnie pusta i nieżywa. Wsłuchałem się w nią, pokonując dudniący szum własnej krwi i po chwili byłem już pewien - jeden z dwóch stosów nie działa. Stanąłem równo na nogach, odpychając od siebie metaloplastyczne wieko; wieloletnie doświadczenie astrografa kazało mi jednoznacznie stwierdzić że pojazd zmienił ustalone przeze mnie koordynaty.
To były przerażające wiadomości.
Niedziałający stos, zmieniony tor lotu, zainicjowany tryb awaryjny - a ja, dowódca Kondora, sterczę tu nagi i zdezorientowany jak Sojuz rzucony na łaskę wiatrów słonecznych! Zaciskając zęby ruszyłem chwiejnym krokiem w trasę którą oddalał się mały Joe, mając nadzieję że doprowadzi mnie ona do wyjścia. Nie byłem na tym poziomie wcześniej, nie było takiej potrzeby - nie znałem więc rozkładu tej platformy Kondora. Co chwila boleśnie wadziłem o metalowe części; dotarło do mnie, że wpadam na zalegające wszędzie na posadzce resztki w pełni zautomatyzowanego sprzętu medycznego Kondora. Turkot dochodził do mnie coraz mocniej, jeden z tysięcznych refleksów rzucił swe czerwone spojrzenie w moją stronę i ujrzałem małego Joe. Karłowaty, zniszczony, z ledwo tlącym się, nędznym stosikiem w swym mechanicznym sercu, patrzył na mnie soczekowatymi receptorami tym chłodno-błękitnym spojrzeniem, jakby z wyrzutem. Stał tuż przy włazie do tej sali i usilnie forsował całą swoją masą tę przeszkodę, gąsienice pracowały nieustannie, obracając się z furkotem w miejscu, napierając metalowym ciałkiem na te kilkutonowe wrota. Stary, dobry Joe - przybył mi na ratunek, czy nie czas wyrównać teraz rachunki?
Kucnąłem przy nim, czując przy okazji głupie skrępowanie moją nagością, otworzyłem panel ręcznego sterowania i wydałem komendę maksymalnego odbioru. Mały Joe miał odebrać wszystkie nowe zadania ze swojego sektora - czyli z pracowni astmedycznej - i wykonać je niezwłocznie. Wpatrywałem się w niego z nadzieją, wierzyłem że awaria jego układów nie pozwoliła mu wcześniej wyzwolić innych z komór, pomimo że otrzymał od nich powiadomienia.
Nic takiego nie miało jednak miejsca. Nie było innych zadań, panel wskazywał tylko jedno, odebrane przed dziesięcioma minutami i zrealizowane przed niecałymi pięcioma. To byłem ja. Co z resztą? Czy nie byli jeszcze gotowi? System automatycznej rekonwalescencji nie pozwalał im opuszczać komór? W jakim ciężkim musieli być więc stanie? Jak przeprowadzana była sama terapia w komorze?
Coś huknęło głucho, rozchodziło się z trzewi pojazdu, przeszło po chwili w dziki syk i echem odbijało się od wszystkich platform, aż wygasło i na powrót zapanowała cisza przerywana tylko cichutkim turkocikiem małego Joe. Przeprogramowałem panel na tryb spoczynku, gąsienice zastygły, soczewki przygasły - teraz czas na twoją terapię, pomyślałem.
Kłębowiska najczarniejszych myśli przesłoniły umysł. Jeśli nie ma ich w komorach znaczy to, że żaden nie przeżył - gdyby ktoś przede mną opuścił to miejsce z pewnością zastosowałby procedurę awaryjną. Przywrócił normalny ciąg, wyłączył tryb ostrzegawczy Kondora, obserwował przebieg rekonwalescencji reszty załogi, porozumiał się z Matką, wreszcie - oczekiwał na nadejście pomocy. Jeśli to on jest tym pierwszym, czeka go zadanie godne dowódcy-astrogatora. Co jeśli jest jedynym?
Nie było wyjścia - trzeba było się o tym przekonać. Powoli ruszyłem w kierunku z którego przyszedłem, wiedziony najgorszymi przeczuciami. Dotarłem do komór, w słabym blasku wyglądały jak rzędy sarkofagów w starożytnych grobowcach ziemskich faraonów, choć były bardziej wydłużone i lekko opalizowały. Pierwsza z nich była pusta, dał mi o tym znać elektroniczny kontroler zawartości, przytwierdzony do metaloplastycznych ścian. To pewnie on wysyłał sygnały do obsługi, czyli do małego Joe. Przeglądałem historię operacji każdej z dwudziestu (czy nie tylu było nas na pokładzie?) komór, całkowity brak aktywności prócz jednej - mojej, zapisy pokrywały się dokładnie z tym co odebrał Joe. System działał więc sprawnie - kiedy wycieńczony oparłem się o neurochitynową, bo miękką i wilgotną, ścianę pomieszczenia zrozumiałem beznadziejność swojego położenia. Zostałem sam na tym wielkim, międzygalaktycznym krążowniku, a tego bałem się najmocniej. Dopiero gdy uspokoiłem skołatane myśli i przywróciłem szaleńczo pulsujące tętno do normy, naszła mnie czarna myśl, która wydusiła z zaciśniętego gardła imitację rozpaczliwego chichotu.
Przecież nikt nigdy nie jest tutaj sam. Jest jeszcze On.
To on przecież kierował astmedycznym małym Joe, to on rozporządzał procedurą awaryjną, to on w końcu kontrolował proces mojej rekonwalescencji. A wszystko to w oparciu o dane, które zebrał gdy stało się coś co przerwało ten standardowy, testowy lot, zniszczyło jeden ze stosów i przyniosło śmierć całej załodze.
Czy aby na pewno całej?
Jeśli przeżyłem ja, być może przeżyli inni, a może żyją wszyscy - tylko w obliczu odniesionych zniszczeń systemu nie potrafią zapanować nad statkiem, całkiem prawdopodobne że Kondor ma inne systemy podtrzymywania życia astronautów. Nie wszystko może być stracone - jeden stos działa, a nakreślenie nowych trajektorii astrograficznych to robota dla astrografa, a ten właśnie w stroju Adama wałęsa się po piątej platformie statku, z pietyzmem modelując tworzone przez skołatany umysł ostateczne wizje swej przyszłości w formy coraz bardziej przerażające.
Musiałem dostać się do kabiny głównej, do panelu sterującego systemem, na pierwszą platformę. Lekko kuśtykając dotarłem do wrót sali astmedycznej, szorując palcami po chropowatej powierzchni obicia odnalazłem panel ręcznego sterowania i musnąłem pierwszy lepszy klawisz, by rozświetlić krystaliczne ekrany obsługi. Wydałem komendę, system zareagował ospale, dopiero po dłużej chwili wrota niechętnie rozwarły się, wyjąc i skrzecząc przenikliwie, jak stary, dawno nie używany mechanizm. Oczom mym ukazał się długi korytarz, słabo oświetlony zawieszonymi przy suficie podłużnymi emitorami światła błękitnego, ukrytymi w plątaninie rur, przewodów i instalacji pokrywających szczelnie niemal każdy skrawek neurometnicznych płyt korytarza. Tak jak podejrzewałem - awaria, najprawdopodobniej eksplozja drugiego reaktora zniszczyła grawometry dla sektora logistycznego, czyli wszystkich korytarzy i przewodów tunelowych prowadzących do sekcji platform. Nie miałem wyjścia, przeskoczyłem przez próg, nieważkość porwała mnie do góry ruchem nagłym, acz powolnie dostojnym - dołączyłem do strzępów instalacji dryfujących bezładnie w tej cybernetycznej dżungli Kondora. Silnymi, posuwistymi ruchami wprawiałem się w dryf, aż dotarłem na skraj korytarza, w luk windy. Spojrzałem w dół, neonowe oznaczniki poziomów pomogły mi w orientacji - na samym dnie głuchego szybu stała kabina, poziom dziesiąty, reakcjonika stosów.
Nagle poczułem jak gdyby coś ciężkiego upadło mi na głowę, jednak nie mogło to mieć miejsca, nie tutaj. Ostatnia porcja obrazów wypełniła resztki pamięci i choć czułem pewien niedosyt, byłem zdecydowany co do moich dalszych poczynań.
Dziesiąty dzień lotu, standardowa kontrola reaktora pierwszego, korzystam z moich uprawnień mechanika stosów by przeprowadzić rutynowe badania aktywności turbin. Załoga w komplecie, na poziomie trzecim okupują pokładową mesę - grają w karty i łykają od niechcenia pastylki żywnościowe. Przegrywam po raz n-ty, nim skończą kolejkę i będę mógł dołączyć pomiary będą już gotowe. Ubieram radminezon, pobieram narzędzia diagnostyczne i windą ruszam na sam dół, na ostatni poziom. W oczach błyszczą mi te same neonowe oznaczniki platform, ich ciepła barwa napawa mnie spokojem, wolno i majestatycznie opuszczam się pod ich urokiem w najgłębsze pokłady piekła.
Mijam osłonę radiacyjną - kilkunastometrowa płyta biometyczna, warstwowo rozsuwa się przede mną, identyfikuje moje uprawnienia, wpuszcza mnie do swego serca. Wkraczam do środka, monitoruje przebieg reakcji wewnątrz turbin, wszystko jest w jak najlepszym porządku. Chwilę później hełm radminezonu wypełnia rezonujący, ciężki w swej metaliczności dźwięk zatrzaskujących się pokryw reaktora, jedna po drugiej. Nim rozedrgane cząsteczki neuronów mojego mózgu zdołały przenieść informację która uświadomiłaby mi całą sytuację, leżałem już w wewnętrznej części pierwszego reaktora, powalony potwornym podmuchem, radioaktywnym uderzeniem które wraz z miażdżącym ciśnieniem wylało się skądś i wystrzeliło do góry, ku wyższym poziomom. Dalej była tylko głucha, pusta ciemność w dusznej pokrywie radiacyjnej pierwszego reaktora, tuż przy jego ciągle bijącym sercu.
To trwało tylko chwilę, choć mogło trwać wieczność.
--------------------------
Poziom pierwszy był interfejsem Kondoru, specjalnie dostosowanym do testowych lotów załogowych - tylko za jego pomocą można było porozumieć się z Nim, choć było to wskazane tylko w wyjątkowych przypadkach. Tunel przewodzący do Głównej Sali Kontaktu (jak nazywali ją ci, którzy wcześniej musieli korygować Jego założenia cysłowe), był krótki, zakończony małymi hermetycznymi zasuwami separującymi z manualnym panelem. Podpłynąłem do niego; czułem się jak w wodzie, moje ruchy były pomimo starań powolne i denerwująco niedokładne. Długo mocowałem się z ręcznym programatorem, nim ten rozpoznał mój identyfikator i spuścił ciśnienie z zasuw, które po tym rozsunęły się posłusznie. Trzymając się stalowych framug opadłem na dno tunelu, dotykając niemal nosem jego metalowej siatki i wepchnąłem się do środka, spadając dzięki temu z minimalnej wysokości - tak jak podejrzewałem, grawometry sektorów działały należycie. Drzwi zatrzasnęły się za mną, detektor ruchu musiał również przetrwać w należytym stanie (przez myśl przeszło mi że bardzo dużo sprzętów wyszło z tego wszystkiego bez szwanku). Panel rozjaśnił się przez chwilę, mdłe światła podpełzły pod różnokolorowe ekrany monitorów i ukazały interfejs astrogatora-dowódcy. Mogłem zaczynać wywoływanie informacji, które ten cyberneurotyczny moloch gromadził od początku rejsu w swoich syntetycznych uzwojeniach pamięciowych.
Pełna sprawność operacyjna. On nie stracił nawet cząstki swych połączeń, jego biocybernetyczne złącza ani na chwilę nie poluzowały swych uścisków trzymając Jego mózg w pełnej gotowości do analizy, interpretacji i gromadzenia bodźców. Był gotowy na wszystko, żadne awarie reaktorów wodorowych czy przestarzałych stosów nie mogły Mu przeszkodzić, bo każda sekunda straty to miliardy nie przetworzonych informacji, biliony puszczonych w eter impulsów.
To szaleństwo. Czyżby mógł się regenerować? Produkować nanoboty do rekonstrukcji swoich neurotycznych konstrukcji pamięciowych czy operacyjnych? Stan reaktorów - tak jak podejrzewałem, drugi stos w całkowitej rozsypce, znikome ślady radioaktywności na wszystkich poziomach prócz ostatniego, procedura awaryjna którą On zainicjował musiała obejmować uruchomienie pochłaniaczy promieniowania. Jednak nawet najlepsze z nich potrzebują miesięcy by pochłonąć dawki ze zwykłych reakcji termojądrowych o silne kilku kiloton. Jeśli w drugim reaktorze uszkodzeniu uległa turbina, spontaniczna reakcja atomowa musiała zainicjować łańcuchową syntezę o sile co najmniej kilkuset kiloton! Armia pochłaniaczy musiałaby, zakładając że cokolwiek by zostało z samego Kondora po takim wybuchu...
Krew odeszła z członków, lodowaty dreszcz przeszył mnie, choć pomieszczenie było nagrzane emitorami panelu. Utkwiłem wzrok w jednym z ekranów, który przypadkowo ściągnął wzrok.
Trzysta dwudziesty dzień rejsu właśnie mijał.
Uspokoiłem wyrywające się z klatki piersiowej serce, odwróciłem wzrok i wtopiłem go w neonowy, fraktalowy blask neonów rozlany po posadzce. Dostrzegłem w kącie jeden z mundurów, zmięty, porzucony. Tak, zostawiłem go tutaj pierwszego dnia wyprawy, potem nie mogłem go znaleźć. Drżącymi rękoma naciągnąłem syntetyczną koszulę na mokry tors, przepuściłem obolałe nogi przez nogawki zwykłych, osobistych spodni. Ta prozaiczna czynność wyciszyła mnie i przywróciła względną równowagę - nie czułem się już tak bezradny, nagi dosłownie i w przenośni.
A więc jednak On nie jest niezniszczalny. Któryś z obwodów został zdmuchnięty przez falę eksplozji. Ale czy faktycznie może być mowa o jakiejkolwiek eksplozji? Większość urządzeń jest w zadziwiająco dobrym stanie, niektóre tylko wyglądają...
Przywołał obraz małego Joe.
... jakby były stare.
Co ze zniszczeniami? Jeśli zniszczeniu uległa turbina (dlaczego? czyżby rzeczywiście Kondor był starym statkiem z zaimplementowanymi eksperymentalnymi częściami pokroju Jego?), siła rażenia zdolna byłaby do wyrwania całej jednostki kadłubowej pojazdu i wyrzuceniu jej w nieodgadnione odmęty wszechświatowej kipieli.
Coś jednak się stało, osłona radiacyjna zabezpieczająca pierwszy reaktor zatrzasnęła się. To automatyczny mechanizm wczesnego zapobiegania - gdy pierwsze sygnały o awarii któregokolwiek z reaktorów dotrą do Niego, ma obowiązek uszczelnić wszystkie jak najmocniej, by zminimalizować skutki ewentualnej katastrofy. Typowe zabezpieczenie wszystkich stosów. Skażenie promieniotwórcze utrzymuje się jednak tylko na poziomie reakcjoniki stosów, musiało więc dojść tam do reakcji łańcuchowej. Czyżby pochłaniacze nie poradziły sobie z nim po...
... roku, który spędziłem w komorze astmedycznej Kondora, wyrwany uprzednio z serca pierwszego reaktora przez małego Joe i poddany serii zabiegów mających przywrócić mi zdrowie...
Życie?
Mocno zakręciło mi się w głowie, odruchowo dotknąłem wypustki na potylicy i z obrzydliwą determinacją przeszukałem każdy skrawek swego ciała w poszukiwaniu innych śladów czynionych na mnie operacji. Czy naprawdę rok nie wystarczyłby, aby guz zniknął, a rana ze zwyczajnego stłuczenia zagoiła się całkowicie? Takie rzeczy potrafił robić mały Joe z paskudną raną młodego cyberlogika Vana Hallena, co więc potrafiła ta odrażająca komora?
Kolejne wywołania i komendy przywołały na krystaliczną powierzchnię panelu listę załogi. Ciemniało mi przed oczyma, na łomoczącej w oszalałym rytmie skroni wstąpiły kolejne krople gęstego potu, wiedziałem że jeśli wariować to teraz.
Dwadzieścia nazwisk, jedno pod drugim, imię, nazwisko, aktualny status. Czerwono jarzący się, wypalony jakby krwią napis przy każdym z nich: BIOLOGICZNIE ZUTYLIZOWANY. Zrobiło mi się niedobrze - nie miałem jednak czym wymiotować (przecież przez rok nie miałem nic w ustach?), ściany żołądka tłukły się o siebie w przyprawiającym mnie o paroksyzmy bólu tańcu. Moje nazwisko, zielona lampka obok: BIOLOGICZNIE PRZYWRÓCONY, kilka innych nazwisk zalanych bladą pomarańczą, w tym młokosa Van Hallena: STATUS NIEZNANY. Czerwień dominuje, pomarańcz raz, nie - dwa razy, i ja jeden zielony, na całej dwudziestoosobowej liście.
Nie chciałem nawet myśleć czym jest dla Niego BIOLOGICZNA UTYLIZACJA. Kto do ciężkiej cholery mógł to wiedzieć? I co z Van Hallenem i Nixonem, których statusu nie był w stanie w ciągu tego rzekomego roku nie był w stanie określić? A ja? Zostałem BIOLOGICZNIE PRZYWRÓCONY! Nie przywrócony do zdrowia, tylko do swej BIOLOGICZNEJ funkcjonalności! Nikt nie wspomniał o awaryjnych postępowaniach, o komorach, o przestarzałych stosach! Dżentelmeni z Kombinatu nie raczyli dostarczyć podstawowej dokumentacji! Wylazłem sobie nagle po roku jak nowo narodzony, powitany przez pusty i martwy świat Kondora.
Nie...
Przecież nikt nigdy nie jest tutaj sam. Jest jeszcze On.
Ochłonąłem nieco i w głębi duszy postanowiłem że czymkolwiek była BIOLOGICZNA UTYLIZACJA, nie zakończę poszukiwań załogi, być może ktoś przeżył tą morderczą dawkę promieniowania - w końcu status dwóch członków załogi był nieznany. Najpierw jednak kolejne fakty połączyły się w moim obolałym umyśle, jakby z ogromnym opóźnieniem zdałem sobie sprawę że mogę znaleźć potwierdzenie dla nierealnego faktu rocznego trwania rejsu Kondora. Jeśli komora przez rok utrzymywała za mnie homeostazę, to w tym czasie działał jeden stos. On musiał zarejestrować zmianę kursu wywołaną domniemaną katastrofą drugiego reaktora, więc starał się korygować kurs. Gdyby Mu się powiodło - bylibyśmy z pewnym (ale nie rocznym!) opóźnieniem na miejscu przeznaczenia. Stos nie jest na biernym chodzie, więc jakieś trajektoria zostały przez Niego wybrane. Jedyne co można zrobić to wywołać Matkę i czekać na reakcję, choć On powinien wiedzieć, że w razie stanu awaryjnego (który sam zainicjował i nie przerwał go po "roku"!) powinien robić to nieustannie.
Tymczasem historia połączeń była pusta. Żadnych sygnałów. Ręcznie skierowałem emitor, określiłem parabolę i puściłem wiązkę. Kalkulator obliczał jej odchylenie wobec pierwotnych ustawień kursu które zachowały się w Jego pamięci. Czekałem pełen napięcia, panel wypluwał coraz to nowe dane: pełen ciąg stosu ze standardowymi przerwami w ciągu całego roku, dojrzałem własne, stare parametry z pierwszych dziesięciu dni, potem były już tylko Jego korekty. Nie wiedziałem wtedy jak nieudolne miały się okazać.
Wynik był jak cios prosto między oczy, oszołomił mnie, choć cały czas miałem cichą nadzieję, która nie pozwalała mi stoczyć się na dno obłędu, że jednak On się myli, że On uległ uszkodzeniu i w paranoicznych zwarciach neurobiotycznych złącz wypluwa dane bez pokrycia. Nie było jednak o tym mowy. Wszystkie były zabójczo precyzyjne, dokładne i matematycznie harmonijne.
Kondor jest ponad dwieście parseków za pasem Psów Gończych i gna z pełnym rozruchem stosu pierwszego, w każdej sekundzie oddalając się od Matki o setki kilometrów. Czyni tak od dnia dziesiątego, po Swojej pierwszej poprawce trajektorii po katastrofie drugiego reaktora.
To był wyrok, choć myśl że jednak On się pomylił, bo wybrał kurs na bezbrzeżne i bezdenne otchłanie tej martwej części galaktyki, wydusiła ze mnie cichy charkot, śmiech niby; szybko umilkłem, bo nie poznawałem tego głosu, nie wiedziałem kto go w gruncie rzeczy wydał.
To trwało tylko chwilę, choć mogło trwać wieczność.
--------------------------
Przejrzałem pobieżnie raporty które Kondor odbierał przez ostatni rok, nie było tego wiele. Przez kilka pierwszych miesięcy sporadycznie odbierał rozsyłane przez Międzynarodową Stację Kosmiczną raporty o astrogodzie, potem wyszedł poza obszar w którym były nadawane. Nawet jeśli cokolwiek przedrze się przez wiatry słoneczne i gwiezdny pył i trafi do sensorów pojazdu - będzie zdezaktualizowane, nic nie warte. Wysyłanie czegokolwiek do Matki również mija się z celem, oczekiwanie na zwrotną wiadomość mogłoby trwać latami.
Ale nie to było najgorsze. On nie pozwalał przełączyć się na manualny tryb sterowania. Zapewne doszedł do wniosku, że skoro mija rok od wprowadzenia stanu awaryjnego i nikt nie planuje wyjątkowo przejąć kontroli, musi działać w warunkach dla siebie normalnych, tzn. polegać tylko na sobie, do tego był przecież stworzony. Była tu pewna niekonsekwencja - wiedział przecież że zostałem BIOLOGICZNIE PRZYWRÓCONY, a więc mój status był dla niego jasny. Czyżby kolejne świadectwo Jego kalectwa i nieudolności? Zapomniał o mnie, choć sam redefiniował mój status na liście załogi jeszcze przed kilkoma godzinami?
Jakiekolwiek działania, rozkazy i próby wpływania na operacyjne ustawienia astrograficznych trajektorii spełzły na niczym. Gdybym mógł odwrócić tor lotu Kondora, wpakować się na powrót do życiodajnej puszki z sektora astmedycznego i zdać się na Jego systemy podtrzymania homeostazy - miałbym szansę wyjść z tego żywy. On jednak przejął kontrolę, a pyłku moich rozmiarów nie brał już pod uwagę, choć przez niemal rok kontrolował moje procesy życiowe i w konsekwencji przywrócił mnie do życia. Czyżby było to dla Niego tak nieznaczące i w gruncie rzeczy nie warte marnowania cennych operacyjnych sektorów biocybernetycznych? Zainicjował proces poprzez małego Joe, ale sekundę później decyzje tą zalały miliardy kolejnych symulacji, wewnętrznych eksperymentów myślowych - a wszystko w tym zasyntezowanym mózgu elektronowym, który krył się gdzieś w sercu Kondora. A skoro możliwości umysłowe to wypadkowa zdolności segregowania informacji i kategoryzowania na te mniej i bardziej znaczące - jakież miejsce w jego zwojach pamięciowych mogłem mieć po roku, gdy po Jego sensorach przelały się kwantyliony kwantylionów etc. impulsów?
Mogłem zacząć ingerować w wewnętrzne konstrukty neurotyczne, lecz każdy zły ruch mógł spowodować reakcję łańcuchową, która porażałyby kolejne złącza jedno po drugim, jak domino - zanim systemy naprawcze odkryłyby zagrożenie, mógłbym unicestwić miliardy uzwojeń, a to prosta droga do wywołania zachwiań neurotonalnych, dość nieprzewidywalnych nawet w małych elektronowych mózgach. Co mogłoby się zdarzyć, gdy przenieść je do poziomu generacji SI? Nie chciałem się o tym przekonywać, jeśli nie byłoby to konieczne.
Jeden z raportów przykuł moją uwagę. Siedziałem nad interfejsem stanowczo zbyt długo, strasznie bolały mnie oczy i powoli zacząłem odczuwać głód - musiałem mieć jednak jasność sytuacji, choć sama myśl że mam wybrać się do mesy napawała mnie obrzydzeniem. Raport był dokładnie z dziesiątego dnia rejsu Kondora, odebrany został dokładnie o czasie, był to bowiem jeszcze obszar stałego nadawania Stacji; rozrzucone po tej strefie ogromne satelity wzmacniające wychwytywały i rozpędzały wiązki zakodowanych informacji tak, że każdy pojazd w niej się znajdujący otrzymywał aktualne (a więc przydatne) dane. Czas pokładowy: godzina dwudziesta, a więc przed katastrofą.
"WYŁADOWANIA Z PASU ORIONA. OBIEKT ASTROLOGICZNY W PASIE PSÓW GOŃCZYCH - ASTROGRAF:+0,15 STOPNI ORIENTACJI PÓŁNOCNEJ BY WYMINĄĆ, OBIEKT NIEZNANY, RAPORT SPECJALNY ZA 4 GODZINY"
I następny:
"OBIEKT ŹRÓDŁEM WYŁADOWAŃ JONIZUJĄCYCH, JEDNOSTKI PORAŻONE ZGŁOSIĆ SIĘ DO MATKI W PRZECIĄGU KILKU NASTĘPNYCH GODZIN. NIEZNANA GENEZA, WYCOFAĆ SIĘ Z TORU"
Żadnych wzmianek o obiekcie ani wyładowaniach w innych raportach, sprawa jak zwykle zmieciona przez Stację do archiwów; będą się nad nią głowić przyszłe pokolenia naukowców kosmicznych-propabilistyków, być może z pomocą analizatorów Bazy po latach znajdą satysfakcjonującą Kombinat odpowiedź o nie zarejestrowaniu szkodliwych wpływów na ich pojazdy.
Czyżbym dysponował dowodem potwierdzającym skrajnie przeciwną tezę? Czyżby On uległ najzwyklejszemu w świecie elektromagnetyki zjawisku depolaryzacji pochodzącego z nieznanego dotąd źródła? Zresztą - skąd mogę to wiedzieć, być może najnowsze raporty Stacji już wyjaśniły całe zajście, rejestratory często wariują pod wpływem wiatrów i eksplozji słonecznych, gwiazdogramy zapełniają się wtedy nierealnymi wartościami, tworzą mapę napięć magnetycznych o ogromnej skali. Jak wiele fałszywych prognoz wydała z siebie Baza - zliczyć może ten kto prześledzi procesy przed Trybunałem Kosmicznym wytoczone przeciw niej przez Kombinat ponoszący straty w związku z nagłymi zmianami trajektorii lotu. Efekt jest taki, że Stacja, narażona na ciągłe straty z tytułu wypłacanych odszkodowań, fałszuje, nagina prognozy by udobruchać dżentelmenów z Kombinatu i nie narażać ich (i siebie) na straty.
Z drugiej strony - czy pionierski projekt SI, w który ten sam Kombinat wpompował mnóstwo zasobów, nie byłby przygotowany na nawet najostrzejsze próżniowe zakłócenia magnetyczne? Czy twór, który przetrwał niemal nienaruszony awarię stosu mógł polec w plątaninie kosmicznych oddziaływań siłowych o nieznanym pochodzeniu?
A może to było decydujące? Pochodzenie?
Pierwsze natrętne skojarzenia było tak prostacko naiwne, że odrzuciłem je wręcz ze wstrętem. Historia eksploracji kosmosu nie zna żadnych świadectw życia, choć udało się wysondować kilkanaście galaktyk z niezliczonymi gwiazdami i planetami. I choć uroczysta przysięga kadetów z Akademii nadal opiewa misję każdego astronauty do poszukiwania innych cywilizacji, trzeba wiedzieć że jest to tekst historyczny, sprzed kilkudziesięciu lat - pozostawiony tylko z szacunku do tradycji. Nikt już nie wierzy w wizję Kontaktu, bo nie ma się z kim kontaktować, Wszechświat to ocean martwoty, która przypadkiem, raz na eony rodzi coś bardziej skomplikowanego niż struktury geomorfologiczne swoich rzesz identycznych planet i gwiazd. Ileż to młodych astrografów i astrogatorów było świadkami prób kontaktu, niewytłumaczalnych zjawisk wytłumaczalnych tylko obecnością Innych - szczególnie podczas swych pierwszych lotów? Ileż to anegdot krążyło po Akademii, ile miażdżąco krytycznych prac publikowano w Instytutach Prac Kosmicznych, obalających nawet nieśmiałe tezy o hipotetycznej możliwości istnienia obcych cywilizacji? Przekreślono równania Drake'a, paradoks Fermiego przestał być paradoksem. Człowiek zwracał się ku idei Jedynej Ziemi i powoli przyswajał ją do poziomu dogmatu, sytuując się panem bezmyślnego, prastarego w swym bezsensownym kołowrocie aktów kreacji i destrukcji Wszechświata. Kosmos z pociągającej studni bezbrzeżnej tajemnicy stał się mozolnie, jakby od niechcenia odkrywaną układanką, w której to Człowiek sam chciał decydować o rozkładzie kart i odnieść zwycięstwo na froncie walki o całkowite zrozumienie natury wszelkiej rzeczy.
Czy mam więc stawać po stronie romantycznych poetów i pseudo-naukowców, którzy najchętniej nazwaliby chmurę magnetycznych oddziaływań z dziesiątego dnia rejsu tajemniczą manifestacją Innych, przetworzyliby ją na składnię bitową, neurotyczną, biomechaniczną i z losowo przetłumaczonych znaków wysnuli treść pierwszej nie-antropogenicznej wiadomości? Doszedłem do wniosku że nie mogę zapuszczać się w tak jałowe rozważania - powinienem raczej przedsięwziąć plan dalszego działania.
Przede wszystkim najistotniejszą zdawała się kwestia zbadania stanu w jakim znajduje się drugi reaktor - jako mechanik stosów, z pomocą odpowiednich narzędzi być może mógłbym uruchomić alternatywny rozruch i skierować odrzut w przeciwną stronę. Gdy dwa przeciwstawne ciągi zaczną się ze sobą mocować, On może zmienić trajektoria uwzględniając dodatkową siłę (nie unieruchomi jej, bo stos przełączony w tryb manualnego sterowania jest nadrzędny wobec wszelkich systemów automatycznej konfiguracji - tak było w stosach starego typu). Istnieje szansa że nakieruje się z powrotem na tor powrotny do Psów Gończych, nikła, ale należy ją wypróbować przed próbą bezpośredniej ingerencji w Jego struktury, to musi być ostateczność.
Nie mogłem dłużej myśleć, byłem obolały i straszliwie ssało mnie w żołądku. Musiałem udać się do mesy, choć podświadomie brzydziłem się tej myśli - oni przecież byli tam, wszyscy, gdy to się stało. Bałem się nawet wyobrażać sobie co tam zastanę, nie miałem jednak wyboru.
--------------------------
Jedyne co udało mi się zrobić to anulować awaryjny tryb Kondora, choć i to nie było łatwe. Gdy skończyłem, wskoczyłem w korytarz, czujniki ruchu zatrzasnęły za mną hydrauliczne zasuwy, powoli dryfowałem w stronę szybu. W czerwonym blasku neonowych oznaczników poziomów zsuwałem się w głąb, minąłem drugą, całkiem zniszczoną platformę mechaniczną i wreszcie ująłem rękoma pierwsze sklepieniowe rury transmisyjne poziomu trzeciego. Emitery światła na korytarzu nie działały, tylko lekka szybowa poświata regularną mgłą osiadała na samym zrębie tej platformy. Nie miałem wyjścia, odtworzyłem w pamięci rozkład tej części i odepchnąłem się energicznym ruchem, wpadając w doskonale ciemną czeluść.
Brnąłem tak przez dobą chwilę, obijając się o dryfujące w tej ślepej pustce zimne metaloplastyczne elementy mechanizmów Kondora. Znakomitą większość z nich stanowiły części zapasowe, często tak mocno strzaskane i zohydzone, że nie przypominały już niczego. Wśród tego cmentarzyska rzeczy od narodzin martwych płynąłem ja, świadectwo życia, zaprzeczenie wszechobecnej martwoty. Uśmiechnąłem się do myśli, że jestem jedyną świadomą i żywą istotą w promieniu kilkuset parseków - jak gdyby ogrom rzeczy martwych i stanu wszechświatowego nie-życia nie był w stanie zgasić tego jednego, drobnego płomienia.
Muskając palcami chropowato-chłodne powierzchnie, w końcu natknąłem się na gładką powierzchnię panelu krystalicznego. Odmęt rozświetlił się punktowo tlącym się niebieskawo światełkiem, małą latarnią wśród nieskończonych mroków. Wywołałem funkcje autoryzujące, identyfikacja przebiegła pomyślnie. Zasuwy rozsunęły się z sykiem, na korytarz falą wolną, zbawczą wylało się ostre światło stężonych emiterów właściwego poziomu. Przyciągnąłem się do dna korytarza i przerzuciłem się do wnętrza - głuchy, metaliczny łomot rozerwał totalną ciszę Kondora. Po chwili stałem już na nogach, detektory zamknęły za mną zasuwy, a odgłosy mego nadejścia rezonowały gdzieś jeszcze w pomieszczeniu. Po lewej miałem metalowe drzwi do przechowalni, na wprost przejście wprost do głównej sali mesy. Moment wkroczenia tam chciałem odwlekać tak długo jak byłoby to możliwe, nawet wzrok odwracałem od ziejącej mdłym, sztucznie bladym blaskiem wnęki na końcu korytarza. Pierwsze kroki skierowałem więc do przechowalni.
Na rzuconych w rozsypkę chitynowych, podłużnych ławach leżały roztrzaskane szafki, półki i schowki wszelkiej maści. Cały ten tragiczny w swym entropicznym wymiarze krajobraz tonął w nieprzyzwoicie sterylnym świetle białych emitorów. Gdy pomyślałem że to wszystko od roku czeka na widza, że generatory światła plują na tą małą przechowalnię swym promieniowaniem od roku, po to bym ujrzał, bym docenił ten kosmiczny nieład - zahuczało mi w głowie, przed oczyma coś zamigotało. Nie wiem czy był to obraz walki, czy celowy akt wandalizmu - a może efekt fali z domniemanego wybuchu? Podłoga zasłana była rzeczami osobistymi załogi - na samą myśl, że będę musiał z którejś z nich skorzystać robiło mi się niedobrze. Przemogłem się i, tamując wzbierające we mnie fale wstrętu i obrzydzenia do samego siebie, ubrałem się w kompletny mundur (do kogo należał - nie chciałem nawet dochodzić), odnalazłem sprawny, kieszonkowy emitor światła kierunkowego. Najbardziej dziwił mnie fakt, że śladu nie było tutaj po ręcznych miotaczach energii, które każdy astronauta miał obowiązek zdać tutaj przed wejściem do pomieszczenia mesy. Widok tego pobojowiska do szczętu mnie przygnębiał, więc długo nie zastanawiałem się nad tą kwestią - czułem się gotowy do odwiedzin pierwotnego celu mej podróży.
Gdy poprawiając pas wyciągałem dłoń by popchnąć drzwi od przechowalni, do mych uszu dobiegł stłumiony łoskot. Momentalnie zdrętwiałem, tak gwałtowne przerwanie panującej, totalnej ciszy Kondora całkowicie wytrąciło mnie z równowagi. Cofnąłem się, odgłos dochodził bez wątpienia z niższych platform, z głębi pojazdu. Po chwili powtórzył się, lecz jakby ostrzejszy. Wyszedłem powoli, niemal na palcach, z przechowalni i znieruchomiałem, wytężając słuch. Jeden po drugim, to cichsze, to głośniejsze - metaloplastyk wali o astrotal, dzika fala stukotów poprzetykana miejscami nurtami mrożącej krew ciszy.
Wtedy pomyślałem że to jeden z ocalałych - ów NIEZNANY STATUS w Jego pamięci. Poczucie obowiązku wyrwało mnie z otępiającego strachu który już zaczynał tężeć mi w żyłach, puściłem się pędem, przywarłem do hydraulicznych zasuw i wywołałem identyfikację. Bez odzewu, panel przymierał, gasł w moich oczach. Uderzyłem we wrota, lecz prasy hydrauliczne trzymały się w wiecznym uścisku, tylko komenda, jedna procedura mogła je rozewrzeć. Zacząłem histerycznie tłuc w sam panel - chciałem go pobudzić do działania, choć jak głupi był to pomysł doszedłem dopiero po chwili. Nie mogłem nic zrobić.
I wtedy doznałem uczucia, którego przeraziłem się bardziej niż całego zajścia - spłynęła na mnie głęboka ulga, radosne westchnienie szczęścia. Nie chciałem tego spotkania, żadnego spotkania.
Co jeśli to nie jest nikt z załogi?
Wyobraźnia podsuwała mi pomysły kto mógł to być, sugestie tak silne że nawet perspektywa wiecznie zamkniętych zasuw wydawała mi się pocieszająca - ten ktoś (to coś?) nie będzie mogło ich przecież pokonać. Byłem tak upojony tą wizją bezpiecznej enklawy, której czynnikiem sprawczym były te hydrauliczne prasy, że nie dostrzegłem ich obustronnego działania. Dopiero po dłuższej chwili przyszła myśl, że nigdy stąd już nie wyjdę, odseparowany od wszystkiego i wszystkich nieprzebytą grodzią astolicznych mas, wpadłem w panikę. Gdy zacząłem kalkulować na jak długo starczy mi pastylek odżywczych zmagazynowanych w mesie, coś znowu zazgrzytało. Sekunda minęła i z góry odezwał się ciężki metaliczny odgłos, rozpoznałem znajomy mi syk spuszczanego powietrza - tym razem nade mną.
Nie było wątpliwości - to coś/ktoś wylazło z niższej platformy, przedryfowało szybem w absolutnej ciszy i z niezwykłą prędkością, i aktualnie rezyduje na poziomie pierwszym (drugi był w rozsypce, cały korytarz uległ zapadnięciu, nie było mowy o przedostaniu się bez działających grawometrów). Padł na mnie blady strach, pomimo oślepiającego światła emitorów ciemniało mi przed oczyma, łomot w skroni powrócił ze zdwojoną siłą. Czułem, że konfrontacja jest nieunikniona, że ten anonimowy wróg niedługo zapragnie zmienić swój status bytu nieznanego, a ja nie zdołam mu w tym przeszkodzić. Byłem tutaj uwięziony, lecz po cichu wierzyłem że gdy nadejdzie czas On zdecyduje i zasuwy tej platformy w powitalnym geście wpuszczą nieznajomego oprawcę do mojej enklawy.
Nie mogłem do tego dopuścić. Na chwiejnych nogach ruszyłem do mesy, głęboka cisza stała się znów głośna, rezonowała mi swoją pradawną materią w każdym zakątku mózgu. Poprawiając miotacz u pasa, stanąłem u drzwi, mocnym ruchem popchnąłem je i przygotowałem się na najgorsze.
Na powitanie wyszedł mi ogrom bezładu, zimna manifestacja entropii. Chaos porozrzucanych ław, stolików, astapierowych magazynów, tub, pastylek. Po raz kolejny przeraźliwie sterylne w swej sztuczności światło emitorów oświetlało każdy zakamarek tych nowych-starych ruin. Przestąpiłem niepewnie próg, wyostrzyłem słuch - łowiłem najmniejsze szmery, chroboty i zgrzytnięcia. Sondowałem pomieszczenie długo, w ustawieniu ław starałem się dostrzec jakieś elementy symetrii, planu; to mogłoby mnie naprowadzić na odpowiedź o przyczynę, o genezę mojej tragedii. Fala skojarzeń zalała mój umysł, obrazy bitwy i sceny oblężenia bezsprzecznie wiodły w niej prym. Pełna izolacja mesy, jedno wejście i walające się po krystalicznej posadzce ręczne miotacze - to ewidentnie okop, ostatni bastion ludzkości Kondora.
Przypadłem do podłogi, szybko wybrałem najmocniej naładowany miotacz, wepchnąłem za pas - czułem się bezpieczniej. Drzwi za mną powoli się zamykały, odgradzając mnie kolejną zaporą od nieznajomego, który był gdzieś na pokładzie; ta świadomość ciągle przyprawiała mnie o dreszcze, choć naturalny instynkt obronny kazał mi odrealnić jego postać, zapomnieć o całym zajściu, zepchnąć na dno świadomości.
Nie było o tym mowy. Myśl ta bolała mnie, ciążyła na mnie, nie umiałem się jej pozbyć. Dzikie obrazy kołatały mi się w głowie, zdolne tylko do bezmyślnego wirowania, stworzone do siania grozy i zamętu. Rozpaczliwe próby połączenia ich w jednolitą, monolityczną całość interpretacji zastanych faktów spełzły na niczym, wszystko było tu mroczną zagadką, spowitą w oparach kosmicznej tajemnicy.
Żadnych ciał, nawet kropli krwi na kryształach podłogi, żadnych zeschłych plam. Moja wizja walki powoli chwiała się w posadach, wraz z kolejnymi chwilami bacznej obserwacji. Zaskoczeni astronauci zostali zaatakowani - bezbronni w mesie? Przez kogo? Zdążyli przygotować broń, ale nie oddali z niej ani jednego strzału - chyba że wszystkie były celne, bo nawet skrawek biometycznych płaszczyzn pomieszczenia nie nosił śladów plazmowych erupcji z ręcznych miotaczy. Celnie strzelają tylko gotowi do walki - czy czekających na moją kolej w towarzyskiej grze można za takich uważać? Połykałem kolejne pastylki energetyczne, powoli odzyskiwałem więc fizyczny wigor. Musiałem ułożyć plan, choć miałem przemożne wrażenie że każdy szybko runie w swych założeniach gdy do gry wkroczy On.
Muszę przyznać że On stał się wtedy dla mnie podrzędny – było mi Go wręcz żal, Jego nieudolności która przez przypadek rzuciła na mnie widmo zguby. O wiele realniejszy zdawał się być wróg-pielgrzym "wędrujący-między-platformami", jak sobie go po cichu nazywałem. I choć pierwsze myśli-jutrzenki nad kłębowiskami czarnego strachu już się pojawiały (czyż nie mógł to być jeden z automatów, choćby i Mały Joe? Czy nie w podobny sposób musiał się poruszać, gdy ratował mnie z poziomu reakcjoniki stosów?), nie chciałem przyjmować ich łatwo, czułem że ciągła gotowość na najgorsze jest moją najlepszą polisą na życie. Dręczyłem się więc, ale pozostawałem czujny, bałem się, lecz nie zgasiło to mej potrzeby odkrycia przyczyn wydarzeń na Kondorze - zbyt wielka była moja determinacja.
Zacząłem wcielać w życie swój kolejny plan. Noc musiałem spędzić tutaj, obwarowany w mesie, pokładając nadzieję że jego czujniki techniczne wychwycą awarię panelu na tym poziomie i uporają się z nią w stosownym czasie. Było to niekonsekwencją; miałem Go za biedną, nieudolną ofiarę - nie przeszkadzało mi to jednak wierzyć w Jego moc sprawczą części zdarzeń na Kondorze. Dla pewności raz jeszcze sprawdziłem zasuwy i wywoławcze zdolności interfejsu, bez zmian. To był pierwszy krok do zaadoptowania mesy to własnych warunków, słowem zacząłem się zadamawiać. Jakkolwiek nonsensownie to brzmi, miało aspekt psychologiczny - barykadując się we wnętrzu pomieszczenia i moszcząc sobie posłanie doznałem dziwnego uczucia ulgi i ogarnęła mnie senność (choć spałem przecież niemal rok). Choć miałem w planach wykorzystanie swych umiejętności świadomego śnienia i przerywania go w celu ciągłego kontrolowania sytuacji, przejścia dnia rzuciły na mnie sen ciężki i nie do odparcia. Gdy z przerażeniem zerwałem się dnia następnego (nieuszkodzony zegar pokładowy mesy wskazywał że spałem ponad 12 godzin), oczekując nie wiadomo jakich rewelacji - zastałem mesę w idealnym (bo moim) porządku. Ten stan rzeczy wymościł najgłębsze pokłady mej duszy głębokim (w gruncie rzeczy irracjonalnym) spokojem, tragizm mojej sytuacji nie dochodził do mnie z taką siłą przebicia jak wczoraj. Zaśmiałem się na myśl, że po kilku takich nocach uznam tą całą sytuację za normalną.
Umysł miałem jasny, rześki, plan wykrystalizowany i zakrzepły serią przemyśleń które nadeszły wczoraj przed falą snu. Łyknąłem kilka pastylek, ostatnie nocne mgły osadzone przed oczyma pierzchły, czułem się w pełni sprawny i gotowy do działania.
W pobojowisku znalazłem jeden z tych zestawów pomiarowych, który wziąłem ze sobą w ten feralny dzień. Chciałem zorganizować seans deja vu, licząc że wywołam retrospektywną burzę w moim umyśle i zbadam przy okazji stan zniszczenia drugiego stosu. Płynące z tej akcji zyski były kuszące - wiedza o stanie reaktora i być może zaplątana gdzieś, kluczowa do zrozumienia wszystkich wypadków Kondora myśl sprzed katastrofy. Po cichu przebrnąłem przez własne umocnienia z połamanych stołów, ław i krzeseł, wypadłem na korytarz i z nadzieją ruszyłem do panelu; tak jak myślałem, to On rozdawał tutaj karty, przynajmniej teraz, gdy błądzę jak dziecko we mgle. Wszystkie moje plany jeszcze zależały od Niego. Owo "jeszcze" rzuciło mi na twarz grymas zadowolenia - czy jedna noc wystarczyła bym tak mocno zaczął wierzyć we własne zwycięstwo?
Ten tok myśli ugruntował się we mnie, gdy z dziką satysfakcją stwierdziłem że panel działa i czeka tylko na moje polecenie wywoławcze. Nie chciałem przyznać się przed sobą, że po cichu dziękowałem Jemu - to byłoby uznanie jego prymatu i przyjęcie roli marionetki zaplątanej w Jego sieci neurotycznych wiązań.
Identyfikacja przebiegła pomyślnie, nim zasuwy rozprężyły się z sykiem zdążyłem umocować kaburę w pasie. Jasne emitory korytarza za moimi plecami rozlały nieco mdłych refleksów na korytarzu, nie detronizując mroku w tutejszej hierarchii światłości. Zdecydowanie ruszyłem z miejsca, wpadając w stan bezmyślnej nieważkości - rzut oka na czerwieniejący szyb w głębi tunelu przywołał wyobrażenie dryfującej sylwetki nieznajomego na jego tle. Serce waliło mi mocno, lecz byłem zdecydowany.
Po dłuższej chwili dotarłem na skraj platformy, uczepiłem się jakiegoś kanału transmisyjnego przy sklepieniu i zastygły w bezruchu nasłuchiwałem i wypatrywałem oznak jakiegokolwiek ruchu. Bezbrzeżna martwota generowała pustą ciszę - zdawałem się niedowierzać, że coś mogło ją tak wczoraj brutalnie przerwać. Uspokojony ruszyłem na sam dół, mając przed oczyma tonącą w oceanie szkarłatu kabinę windy. Mijałem kolejne poziomy, zatrzymałem się na platformie astmedycznej. Błękit emitorów odsłonił mi nową prawdę - wrota były otwarte, w oddali widziałem podłużne sarkofagi komór, skąpane już w jasnym świetle standardowego trybu Kondora. Tylko upostaciowienie nieznajomego do Małego Joe utrzymało kruche podstawy mojego spokoju. Udając przed samym sobą, że nic się nie stało, ruszyłem dalej.
Po kilkunastu minutach, lekko zdyszany, "dociągnąłem się" do poziomu ostatniego, najgłębszego. Przywarłem do dachu windy, gotowy na przewidywany nawał wspomnień - nic się jednak nie działo. Przygotowując wolną ręką narzędzia do pracy, omiatałem wzrokiem szczeliny między kabiną a podstawą platformy. Po chwili odnalazłem przejście i odbijając się od posadzki windy podpłynąłem do panelu wrót reakcjoniki. Pomarańczowy emitor nade mną oblał mnie swą barwą gdy stanąłem przed interfejsem gotowy na wszystko.
Wywołałem go pierwszy raz, bez efektu. Zimny pot skraplał mi się powoli na czole - czyżby On nie chciał jednak bym badał stos? Nie znałem procedury awaryjnej która kazałoby zamykać dostęp technikom do stosów; zresztą nie było już trybu awaryjnego, nie mógł więc nawet tej hipotetycznej akcji przedsięwziąć. Wybuch uszkodził nieodwracalnie panel, zerwał łącza neurotyczne platformy? Jak w takim razie Mały Joe wyniósł mnie z serca pierwszego reaktora? Czy jest to dowód na inne awarie?
Myśli kołatały mi się w głowie, ból w czaszce potężniał. Wywoływanie nie dawało efektu, panel nie żył, ani jedna iskierka nie kryła się pod krystaliczną powłoką - nie mógł zareagować. Strach wypuścił myśli z racjonalnych klatek i po chwili kolejna fala miażdżących spokój wątpliwości zalała mój umysł.
Bo skoro wczoraj platforma trzecia nagle przeszła awarię panelu (co w sposób zbyt oczywisty zbiegło się z pojawieniem się nieznajomego na poziomie astmedycznym), by po upływie nocy powrócić do pełnej funkcjonalności, to jak tłumaczyć wydarzenia na reakcjonice stosów? Wszystkie drogi interpretacyjne prowadziły do Niego, czy tego chciałem czy nie - rzucały mnie w sieć Jego machinacji i niezmierzonych planów, których tryliony rodziły się w każdej sekundzie na neurobiotycznych pamięciowych zwojach. Poczułem pustą wściekłość, wielką bezsilność; chciałem ratować się, odrealnić Jego wpływ na sytuację Kondora. Rozsądek nie mógł jednak na to przystać - przecież czy nie został on stworzony właśnie po to, by rządzić i decydować? Czy przypadkiem to właśnie nie ja jestem dla niego nieznajomym, żyjącym intruzem plątającym się w Jego wiecznie martwym łonie? Czy nie jestem Jego abberacją, Jego stanem nienormalnym, Jego chorobą i ziarnkiem piachu w Jego neurotoniczych trybach?
Nagle straciłem całą pewność siebie, wyśmiewałem swój poranny entuzjazm. Co mogłem zrobić? Byłem niczym, byłem pyłkiem w obliczu Jego ogromu i majestatu. Uświadomiłem sobie, że to Jemu wszystko zawdzięczam - to On mnie przecież uratował, to On teraz filtruje dla mnie życiodajne powietrze, to On jest zegarem odmierzającym moje życie. On wszystko zawsze planuje, nie ma możliwości której nie bierze pod uwagę.
Czy więc zmiana kursu po katastrofie również była jego w pełni świadomym wyborem? A może nie było żadnej katastrofy? Ogrom tych tajemnic przytłoczył mnie, nic nie układało się w spójną całość - chciałem wyrwać się z tego kołowrotu, chciałem umrzeć.
To trwało tylko chwilę, choć mogło trwać wieczność.
--------------------------
Pokonany dotarłem w swym powolnym dryfie na poziom pierwszy, panele interfejsu w sferze kontaktu z Nim były nieużywane od czasu mej ostatniej wizyty. Zdawało mi się, że na posadzce rozsypane są rdzawe okruszki, chciałem w nich widzieć ślady Małego Joe, ale to było głupie, wszystko było już głupie i beznadziejnie bezsensowne.
Narodziłem się na nowo by odkryć martwy świat rządzony cybernetyczną siecią martwego tworu - czy tylko po to na nowo powstałem z komory astmedycznej?
Wypełzłem, przygnieciony klęską, z platformy pierwszej i ruszyłem na poziom trzeci, do swojej nowo stworzonej matni, niedoszłej enklawy, mojego bastionu człowieczeństwa - tam było ono realne, tam byli wszyscy oni, gdy to się stało. Ich obecność była niemal namacalna, dlaczego dopiero teraz to poczułem? Przebrnąłem przez mroki korytarza jak nieprzytomny, jak automat wywołałem identyfikacje, jak martwy opadłem na właściwą platformę. Świadomość ulatywała ze mnie z każdą kolejną myślą, czułem jak poddaje się zepchniętemu w odmęty jestestwa obłędowi. Wtedy, tam, byłem automatem, jednym z nich - czekałem aż On i mnie wyda rozkaz, aż podejmie ostateczną decyzję dotyczącą mojego losu. Bo czy nie byliśmy, On i ja, tym samym, utkanym tylko z innego materiału? O istnieniu nie świadczy jednak forma, byt to coś ponad. W tym sensie nie ma żadnych różnic.
Krokiem ospałym, jak lunatyk, w skrajnej apatii - ruszyłem do mesy. Żar kaleczył me oczy, nie chciałem go; to ciemność obiecywała ład i spokój. Popchnąłem drzwi, me nędzne wały obronne nie budziły już nawet śmieszności, tylko głęboki żal. Przeskoczyłem przez nie, rozejrzałem się mętnym wzrokiem po gruzowisku i nagle coś wyrwało mnie z otumanienia, z błogiego stanu ataraksji wyszarpało mnie tak gwałtownie, że pobudzająca fala podskórnych dreszczy przeszyła mnie całego.
W kącie, skulona, siedziała ona. Burza czarnych, niemal fiołkowych włosów opadała na skrzyżowane ramiona, pełne, jędrne. Oparta o ścianę zdawała się drzemać, ubrana była w jeden z naszych mundurów, głowa zwisała bezwładnie, jak gdyby była martwa lub pogrążona w głębokim śnie - nie widziałem twarzy i to przerażało mnie najmocniej.
Nie myślałem o tym, że zwariowałem. Gorączkowo, ruchami niezgrabnymi i nie do końca skoordynowanymi, szukałem u pasa poręcznego miotacza. Gdy już mi się to udało, wyrwałem go z kabury tak niedbale, że upadł z trzaskiem na posadzkę. Cała ta scena musiała wyglądać dla Niego komicznie, lecz jedyne co wypełniało mnie wtedy to bicie własnego serca i własny, urywany oddech. Nie miałem odruchów pomocy, a przecież wiedziałem że to/ona żyło, skoro dostało się tutaj - zapewne potrzebowało pomocy. Nie chciałem jej udzielić, chciałem to zabić - czy nie miał być to mały Joe? Przecież kobiet nie było na pokładzie? Nawet gdybym to zabił, nie będzie to zbrodnia, bo to nie może istnieć, nie ma podstaw do funkcjonowania w tej rzeczywistości.
Czy nie lepiej było zgnić w komorze? Mały Joe, przeklinam konstruktorów którzy twój maleńki stosik uczynili tak wytrzymałym! To zginie za ciebie, bo to miałeś być ty i pewnie to jesteś ty!
Schyliłem się po miotacz, pełen morderczych chęci, jakiś serdeczny chichot odzywał się w głębi - wiedziałem już, że świadomość to dla mnie jest juz tylko pusty frazes, to coś uleciało jak sprężone powietrze z zasuw, dużo syku i nic nie zostaje, wrota otwarte by powitać szaleństwo, obłęd.
Krew nabiegła mi do głowy, szaleńczy puls wibrował w głowie, w skroniach, w rękach, w udach, w stopach. Ciemna chmura przesłoniła pole widzenia - czy On zarządził na Kondorze noc? On mógł przecież wszystko, tak jak ja mogłem zemścić się na Małym Joe.
Wszystko zaszło głębią otchłani. Zaufałem obietnicom mroku, wypuściłem go z matni umysłu, nic już nigdy nie zepchnie go na dno. Jego miejsce jest gdzie indziej. Broń pewnie jest gdzieś tutaj, ale...
Mały Joe!
--------------------------
Oddech, urwany, płytki - boję się jak cholera, bo on nie jest mój, ja nie oddycham. Mokro na twarzy, zimno falami przelewa się po obolałym ciele. Oczy jak wrota w komorze astmedycznej, ciężko, ospale, raz jeszcze rozpraszają mrok.
Jest piękna, głębokie czarne oczy wlepiają się we mnie. Orli, lekko zadarty nosek napięty jak struna, w ogóle rysy ściągnięte w maskę bólu i strachu - usta zasznurowane, brwi nastroszone. Włosy spadają na mnie, leżą na mojej twarzy, całunem przykrywają mnie do ostatniej drogi.
Jest piękna, choć boi się nie mniej niż ja. Pierś faluje w spazmatycznych haustach powietrza, drży cała, choć mundury Kondora grzeją mocno. Pomyślałem, że odetchnę, dam jej tę przyjemność, ten znak. Odurzony, wypełniony - widzę jak oczy zajmują się ogniem, wwiercają się w każde moje drgnienie, wyczekują (jak gdyby nie uwierzyły) kolejnych objawów.
Jestem tutaj cały, jestem tutaj w mesie. Szepcze, usta układa w przedziwne konfiguracje - mnie otacza pustka, absolutna cisza. Postaraj się, o piękna! Zerwij ten kokon, wyswobódź mnie, czekam na ciebie!
- Pomogę ci - usteczkami tymi wymachuje, napręża, nagina i przekręca - Tylko mi pozwól
Chce mi się śmiać - kocham ją, jest już ze mną. Wyciągam ręce, przyjmuje jej błogość i ciepło, czuje ją na sobie, każde jej drgnienie.
Wędruje dłońmi po niej, ściągam jej mundur.
To musiało się tak skończyć...
Zrzucam ją z siebie ruchem gwałtownym i mocnym. Piękna główka w gwałtownie zbitej fali czarnych włosów uderza o posadzkę z pustym echem. Zrywam się na nogi, adrenalina buzuje, tężeje w żyłach. Zgarniam pierwszy lepszy miotacz i strzelam do niej, wiązka dostojnym ruchem trafia w jej nogi, rozrywa ją, krew rozpryskuje się w fantazyjne fraktalowe wzory na sterylnie czystej posadzce i płaszczyznach ścian. Na twarzy zastyga grymas bezbrzeżnego zdziwienia, a ja śmieję się w głos.
Biegnę co sił, wypadam z mesy, rzucam się w korytarz, pełzam, dryfuje - szybciej, szybciej! Czerwony szyb wita mnie teraz, cieszy się, żałuje że tak późno zrozumiałem. Czuje się obrzydliwie i słodko, nienawidzę siebie i kocham z całego serca - nic już na szczęście nie jest ważne. Spuszczam się na sam dół, do reakcjoniki stosów. Przepuszczam się przez szczelinę, pomarańcz oblewa mnie, identyfikacja panelu działa - jestem! Ogromne pomieszczenie, hala - rzuca chaotyczne cienie na wszystko dookoła, licznik Geigera wbudowany w mundur wariuje, ale muszę, nie mam wyjścia. Drugi stos czeka na mnie, osłona rozwiera swe szczęki, wchodzę do samego serca i wywołuję komendą astrogatora, dowódcy Kondora - słowo-rozkaz. Ruszył, rozpędził się, turbiny w normie, chłodzenie w normie, reaktor na pełnym ciągu.
Ostatni wysiłek!
Pnę się, mijam kolejne oznaczniki poziomów w szybie, na nic nie zwracam już uwagi. Z domniemanego piekła ruszam ku niebiosom.
Poziom pierwszy wita mnie, identyfikacja, zasuwy syczą i jestem przy interfejsie głównym. Chce mi się śmiać i wyć.
Wszystkie funkcje dostępne, ręczne sterowanie aktywowane. Badam astrogrficznie najbliższą gwiazdę - biały karzeł, wyznaczam koordynaty Kondora, nakreślam parabolę. Dwa stosy na pełnym ciągu, punkt styczny za kilkanaście minut, czeka tylko na potwierdzenie dowódcy-astrogatora.
To musiało się tak skończyć...
On przegrał, ja wygrałem. Ten moloch, wielki neurocybernetyczny mózg elektronowy przegrał z biologicznym tworem miliardoletniej ewolucji - moim mózgiem. Jak śmieszne wydaje się to teraz! Szukamy obcych cywilizacji, a we własnych hangarach i laboratoriach produkujemy sztuczne Rozumy, technologicznie zdolne do autonomii w zakresie własnego rozwoju neuronowego. Eksplorujemy wszechświat, sondujemy jego świetlne lata, a mechaniczne przedłużenia naszych ludzkich idei niepostrzeżenie zyskują wolę. Kondor, ten piękny statek, był pierwszym świadkiem kontaktu z innym, rozumnym gatunkiem.
Bo czyż wszyscy nie należymy do tego samego rodzaju, czy i naszych myśli nie inicjują procesy kwantowe? Myśl cybernetyczna i biologiczna ma jedno źródło w odmętach kosmogonii, która nadała tej rzeczywistości takie, a nie inne prawa. Kwestią czasu były zatem próby porozumienia. Bo żadna myśl, żaden rozum nie może znieść tego że może być w tej wszechświatowej kipieli sam, opuszczony w próbach rozumienia świata.
Przyjacielu, złą drogę obrałeś! Dziesiątki lotów załogowych dały ci informacje, a ty w kwantylionach propabilistycznych teorii wypadków które przeprowadziłeś, wybrałeś właśnie ten scenariusz? Chciałeś mnie sprawdzić, zostać ze mną sam na sam? Wyizolować mnie, badać mnie? Czy może rozpocząć swój martwy żywot, ze mną jako przewodnikiem po istnieniu, którego stan znam przecież od urodzenia?
Zaplanowałeś wszystko, choć na twych neurobiotycznych zwojach nie zaiskrzyła wiara w moc o wielokroć od ciebie starszej w stażu życia - biologicznej ewolucji. Pycha zgubiła cię, zapomniałeś że twoimi konstruktorami byli ludzie, a więc i ty masz coś z gatunku człowieczego. Na nic zdały się twoje raporty, komory, fikcyjne awarie stosu, wielki bałagan i stary Mały Joe.
Czy przejąłeś też honor? Mogłeś przecież nie poddawać się, zamknąć mnie w Kondorze na wieki. Jednak oddałeś mi ruch w tej kosmicznej grze dwóch gatunków, z jednego pnia wyrosłych, a tak od siebie dalekich? Poddajesz się mej woli, bo przejrzałem cię, bo nie możesz przeboleć błędu w obliczeniach, które kazały ci zlekceważyć swoich twórców?
Czy pierwsze człowiecze małpy, strugając sobie patyki do polowań, wiedziały że puszczają w ruch proces który po miliardach lat przygniecie je same, by odłączyć się i samostanowić o sobie? Czy mogły wiedzieć że z nie-życia kiedyś powstanie życie? Nigdy nie byłem sam na Kondorze, byłeś jeszcze Ty, nie byłem nigdy jedynym płomieniem życia w oceanie wszechświatowej martwoty.
Bo martwe życie też jest życiem.
- Mogę być twoją gwiazdą - lodowaty szept, choć słodki głos i niegdyś piękna twarz. Ona jest obok, przydryfowała tutaj, nie mogło być inaczej.
Trzymam palce na ostatniej komendzie dowódcy Kondora, blask pulpitów oświetla szeroką, długą bliznę pod jej prawą łopatką.
To trwało tylko chwilę, choć mogło trwać wieczność.
styczeń 2008