Mark Twain zaproponował swego czasu zestaw reguł, które pomagały tworzyć literaturę nie tylko piękną, ale i przyjazną czytelnikowi. Jest ich kilkanaście i brzmią przeważnie bardzo prosto: pisz gramatycznie, nie omijaj niezbędnych szczegółów, niech zachowanie i mowa twoich postaci odpowiada temu, jak je opisujesz. Oczywiście autentycznie proste mogą się one wydawać tylko temu, kto nigdy nie wziął pióra do ręki lub nie ma za grosz samokrytyki. Istnieją nieliczni mistrzowie (Tolkien, Lem), którzy spełniają wszystkie postawione przez Twaina wymogi. Sporo pisarzy stosuje się do ich przeważającej części. Podejrzewam jednak, że prawie nikt z nas – czytelników – nie miał okazji trzymać w dłoniach książki, która jest prawie absolutnym zaprzeczeniem wyżej wspomnianych reguł. Do czasu, bo oto nadchodzi
Dziewiąty Mag.
Fabuła, gdy spojrzeć na nią obiektywnie, nie przedstawia się jeszcze tak najgorzej. Mamy do czynienia z dwoma funkcjonującymi równolegle światami: tym realnym, który widzimy za oknem, oraz fantastycznym, zamieszkanym przez ludzi, elfy, smoki, trolle i całą resztę mitologiczno-bajkowej ferajny. W tym drugim uniwersum istnieje dziewięć miast, największą zaś czcią otacza się smoki, które pospołu z czarodziejami bronią wspomnianych siedlisk przed najprzeróżniejszymi potworami. Gdy smoków rodzi się coraz mniej, coraz więcej natomiast ich ginie, magowie rządzący dziewięcioma miastami decydują, że trzeba sprowadzić z „naszego” świata kogoś, kto im pomoże. W miarę, jak kolejni kandydaci zostają wyeliminowani przez nieznanego wroga, ostatnią nadzieją smoczych sprzymierzeńców staje się Ariel, świeżo rozwiedziona pani weterynarz. Jak łatwo przewidzieć, kobieta zostaje ściągnięta do magicznego świata, gdzie czekają ją liczne przygody, pozna ona swoje drugie oblicze i, co najważniejsze, odnajdzie nową miłość.
Fabularnych fajerwerków raczej trudno się po takim wstępie spodziewać; dostajemy oklepane schematy i sporo logicznych niedociągnięć. Mamy co prawda do czynienia z pierwszym tomem większej całości, można więc się łudzić, że ciąg dalszy pewne kwestie wytłumaczy i zadziwi odbiorców nieoczekiwanym zwrotem akcji. Warto jednak zaznaczyć, iż autorka Dziewiątego Maga posiadła rzadko spotykaną zdolność. Potrafi mianowicie tak konstruować fabułę i prowadzić narrację, że nawet zdarzenia o pewnym potencjale (czytaj: takie, które mogłyby zaskoczyć czytelnika) można przewidzieć na dziesięć stron wprzód. Fakt, zdarzają się sytuacje nieoczekiwane – ich opis jest jednak tak statyczny, a zachwianie panującej sielanki tak krótkie, że uśpiony czytelnik może je z łatwością przeoczyć. Generalnie można odnieść wrażenie, że
Dziewiąty Mag jest książką dla osób o słabym zdrowiu – nie ma strachu, że bohaterce coś złego się przydarzy i w efekcie serce czytelnika niebezpiecznie przyspieszy.
Nie ma zresztą czemu przyspieszać. Trudno identyfikować się z bohaterami, którzy są równie wiarygodni, co śnieg w lipcu na warszawskiej Starówce. Ich zachowanie oraz logika, którą się kierują, budzą cały szereg uczuć: od absurdalnego rozbawienia, przez niedowierzanie, aż po głęboką frustrację. Nie ogranicza się to zresztą do czynów, ale dotyczy także słów – postaci nie dość, że mają tendencje do słowotoku, to ich sposób mówienia sprowadza się do dwóch trybów: wściekłych kłótni i pokornych przeprosin. Dialogi w
Dziewiątym Magu są bardziej naturalne niż w średniowiecznych romansach rycerskich, ale tylko odrobinę. Zresztą w poczet licznych talentów autorki wypada zaliczyć łatwość włączania (nagminnie, nawiasem mówiąc) wyrażeń takich jak: okej, spoko, robić sobie jaja albo zawracać komuś dupę. Chwilami można zwątpić czy faktycznie ma się w dłoniach tekst, było nie było, fantasy.
Skoro już jesteśmy przy stylistyce, to trzeba przyznać, że w tej materii
Dziewiąty Mag nie ma czym się pochwalić. Pomijając już mnogość wyrażeń, które nijak się mają do przyjętej konwencji, w utworze razi nachalne wykorzystanie wykrzykników, wielokropków i DRUKOWANYCH LITER. Autorka najpewniej zamierzała tym sposobem wprowadzić do książki jakiś ładunek emocjonalny, osiągnęła jednak efekt infantylny i kojarzący się raczej z pocztą elektroniczną niż z literaturą piękną. O tym, że niektóre zdania są zwyczajnie niegramatyczne, a ilość przysłówków może przyprawić każdego szanującego się literata o zawał, wspominam z obowiązku – za taki stan rzeczy winiłbym nie tyle autorkę, co ludzi, których nazwiska figurują na ostatniej stronie pod słowami „redakcja” i „korekta”.
Mógłbym długo i z lubością się na tym tekście wyżywać. Czytelnik za cenę kilku dni spędzonych z książką otrzymuje przewidywalną do bólu fabułę, niemal kompletny brak oryginalności i – co gorsze – logiki w konstrukcji świata. Postaci są sztuczne, a dowcip co najwyżej żenujący i oklepany. Do tego narracja jest pełna zbędnych epizodów i tak nudna, że napisy końcowe w niektórych filmach mogą wzbudzić większe emocje.
Wiem, że powinienem być miły dla debiutantki. Nie mogę jednak – zwyczajnie nie ścierpię tego, że taka książka stanie w niejednej księgarni obok Ursuli Le Guin i Neila Gaimana; że nieobyty czytelnik przypadkiem weźmie ją do ręki i za sprawą
Dziewiątego Maga zniechęci się do fantastyki albo (Boże, uchowaj) do książek w ogóle.
Ocena: 3/10
A. R. Reystone
Dziewiąty Mag
Wydawnictwo: Red Horse
Rok wydania: 2009
Liczba stron: 458
Oprawa: miękka
Wymiary: 140 x 205 mm
Książkę do recenzji udostępniło wydawnicwo Redhorse
|
|
Kupiłem "Dzięwiątego Maga" do pociągu. 2 godziny i 50 minut wystarczyło, żeby przejść przez książkę bez bólu. Dla mnie osobiście jest to już jakiś wyznacznik tego, że pomimo naiwności fabuły, słodkiej glazury na bohaterach i biegania w okolicach fantasy, tę książkę da się lubić.
A jeśli nawet nie lubić, to pohamować swoje frustracje i nie wylewać tony grafomańskich pomyj i czerstwych ogólników, aby stworzyć coś, co niby ma przypominać recenzję. Myślałem, że poczytam o argumentach przeciwko, ale właściwie całą recenzję można by sprowadzić do jednego krótkiego "nie".
Ja nie wiem jakie bóle istnienia targają autorem tej recenzji, ale widocznie takie przedstawianie książki najlepiej mu wychodzi, bo jest Polakiem. A Polakom świetnie wychodzi biadolenie.
Odkrycie, że 9 miast to nie Śródziemie, ani nawet nie Xanth zasługuje na nagrodę "Detektywa 2009". W kioskach leży "Twój weekend" obok "Polityki" i jakoś da się z tym żyć.
Faktycznie, ani to Gaiman, ani Le Gun, ale nie podejrzewam, żeby autorka w ogóle chciała zmierzać w tamtym kierunku. Jej światy są w sumie bardzo podobne. W obydwu są ludzie, domy, gazety, coś w stylu telewizji i telefonów komórkowych, widny, jajecznica i prysznic. Z tą różnicą, że w jednym są stwory i magia, a w drugim z założenia nie. Tak więc ludzie mówią "spoko", "okej" i to, co normalnie mówią ludzie. To chyba dosyć wiarygodne, bo ludzie tak mówią, czyż nie?
Pewnie jeszcze długa droga przed autorką, droga przez szlify i kamienie rzucane przez autorów podobnych recenzji, jak ta, którą komentuję. Życzę jej jednak wytrwałości, kreatywności i pogody ducha. Wydaje mi się, że jeśli odsunie się nieco romansideł, skupi się na nadaniu klarownego charakteru swoim bohaterom i przyhamuje ich idealność, to będziemy mieli całkiem "fajne" książki. Do pociągu chociażby.
A autorowi recenzji życzę, aby jego ideałem satyry, z którego zdaje się czerpać garściami, ustami i nogami chyba jeszcze, nie był Tadeusz Drozda. Nie ma w tym nic przekonującego, czyta się jak dramatyczny opis zapłakanego dziecka, któremu ktoś na siłę (sic!) wcisnął lizaka o smaku piołunu. Walić schematami i porównaniami wyciągniętymi prosto z makiety "Faktu" potrafi chyba każdy, szczególnie w negatywnym tonie.
Mam nadzieję, że 9 Mag "zemści" się, czego autorowi recenzji, ale również sobie i wszystkim tym, którym książka się choć trochę podobała, życzę z całego serca. |