„Wolność nie istnieje bez względu na to, czy drzwi są przed tobą zamknięte, czy otwarte, że wszystko jest chaosem i bzdurą, a realna jest tylko samotność.”
Braci Strugackich uważam za najjaśniejsze gwiazdy rosyjskiej science fiction i nie zanosi się, by me przekonania miały się prędko zmienić. Pogłębiona filozoficznie, osadzona w oryginalnym sztafażu świata przyszłości proza, to dziś gatunek na wymarciu nie tylko za naszą wschodnią granicą. Wydaje mi się prawomocnym założenie, że powyższe cechy charakteryzujące twórczość braci podlegają stopniowaniu. Jeśli tak, to
Ślimak na zboczu plasuje się na najwyższym stopniu ich kondensacji. Czy jednak świadczy to o literackiej klasie? Na to pytanie odpowiedzieć trudno, tak samo jak trudna jest sama powieść i jak trudno mi teraz o niej pisać.
Gdyby ktoś zapragnął wyłożyć powieściowe genesis, mógłby rzec: „Na początku był Las”. Las „jak ogromna mokra gąbka wielkości wszechświata, jak zwierzę, które kiedyś zamarło w oczekiwaniu, potem usnęło, porosło szorstkim mchem”. Już na samym wstępie czytelnik dostaje w twarz wyjątkowo potężnym konceptem lasu-giganta, niezbadanego i tajemniczego. Jak Las ten powstał, powiedzieć niepodobna, lecz prawa w nim rządzące nijak się mają do rzeczywistych – drzewa pokonują wielkie odległości kilkunastometrowymi susami, piękne rusałki wypoczywają na bagiennych torfowiskach, ziemia jest jadalna i sama rodzi, a dzisiejsza sucha kotlina jutro może utonąć w powodzi błotnistej mazi.
Przy lesie powstał Zarząd – organizacja skupiająca specjalistów z niezliczonej ilości dziedzin, którzy mają za zadanie zbadać, poznać, a finalnie wykorzystać potencjał tego niezwykłego terenu. Jednym z jego członków jest pierwszy bohater powieści, lingwista Pierec. Kuszony opowieściami i legendami o mitycznym Lesie, zdecydował się zaciągnąć do pracy przy nim, oczarowany możliwością bezpośredniego obcowania z jego tajemnicą. Jak łatwo się domyślić, na miejscu szybko okazje się, że nie wszystko jest takie, jakie „być powinno”. Drugi tor narracji jest natomiast zdecydowanie różny od pierwszego. Poznajemy w nim Kandyda, jednego z członków Zarządu, którego powietrzna misja nad lasem skończyła się katastrofą i którą cudem tylko przeżył. Po dojściu do siebie odkrywa, że Las, wbrew swojej niezwykłości i obcości, ma ludzkich mieszkańców. Mimo ciepłego przyjęcia i roztoczonej nad nim opieki, postanawia czym prędzej wrócić do domu. Realizacja tego planu przyniesie jednak wiele niespodziewanych trudności.
Strugaccy zręcznie żonglują narracjami, unaoczniając ich wspólny mianownik, który określiłbym jako metafizyczną wykładnię „porządku”. Perypetie Piereca jako żywo przypominają jakiś abstrakcyjny spektakl lalek – jednak tylko z pozoru zabawny w swojej absurdalności. Im głębiej poznajemy realia Zarządu, tym mocniejsza bije od tej absurdalności groza, jak w twórczości Kafki; zbiurokratyzowana atmosfera życia jest ciężka, gęsta, dusi i tłamsi. Co najstraszniejsze, czytelnik wkrótce odkrywa (a raczej – przeczuwa), że dla Strugackich absurdalność nie jest w chaosem, zagmatwaną, losową plątaniną zdarzeń. Gdyby tak było, być może byłaby jakaś nadzieja na obalenie takiej niestabilnej konstrukcji. Za nią stoi jednak żelazny porządek, wsparty na dziesięcioleciach procedur legislacyjnych, porządek czysto ludzki. Narracja z perspektywy Piereca to właśnie powolny proces unaocznienia sobie tego faktu, mikrokosmosu civitas-terrena.
Podróż Kandyda to w głównej mierze zapis zmiany jego umysłowości. Pilot odkrywa, że Las wpływa bezpośrednio na sposób percepcji świata, podważa głębię ontycznej podstawy rzeczywistości, która stanowi bazę dla wszelkiej percepcji. Co ciekawe, obserwacja tego faktu szybko przestaje być dla niego przerażająca; apatia i pewnego rodzaju uwstecznienie umysłowe stanowi domenę wszystkich pozostałych mieszkańców lasu. Pozbawiony krytycznego punktu odniesienia Kandyd toczy więc rozpaczliwą walkę o podtrzymanie swej świadomości w świecie, który jest mu obcy. Wzorce ze świata realnego zacierają się, a na ich miejsce błyskawicznie wkraczają standardy Lasu. Jednak czy na pewno wkraczają jako intruzi? W swojej dramatycznej podróży Kandyd unaocznia sobie problem, który stanowi parafrazę dylematu Zhuangziego – „przecież Las nigdy nie śpi. A być może śpi i my wszyscy mu się śnimy. My - to sen Lasu. Atawistyczny sen.”. Las zaczyna być pisany wielką literą, stanowi coś osobnego, nadana zostaje mu podmiotowość. Las, choć wydaje się strukturą absolutnie alogiczną, ma swój wewnętrzny, głęboki sens, ma swój organiczny i naturalny porządek, czy nam się to podoba, czy nie.
Czy zatem można powiedzieć, że Strugaccy konstruują dwa porządki – ludzki Zarząd i Las – by skonfrontować je ze sobą? Byłoby to z pewnością zbyt daleko idące uproszczenie. Pierec i Kandyd są w pewnym sensie identyczni; poruszają się bowiem po świecie, który ich przerasta, którego nie rozumieją i który jest im obcy. I nie ma w tych wędrówkach miejsca na wartościowanie, „prawa rozwoju nie mogą być złe, albo dobre, istnieją poza moralnością.”. Oboje cierpią na tę samą chorobę – „chorobę zrozumienia” w świecie, w którym dawno zatarła się granica między rzeczywistością a iluzją. Jest to zapewne kolejny, wielce oryginalny głos w problematyce Kontaktu; lecz podczas gdy science fiction lat ’60 wybiegła z nią w dalekie wszechświatowe rubieże, Strugaccy powściągnęli lejce wykazując, że do jej unaocznienia nie potrzeba żadnych „kosmicznych braci w rozumie”. Bariery zrozumienia istnieją na każdym kroku, począwszy od tej najpierwotniejszej relacji podmiot poznający-świat.
I być może to właśnie stanowi o niezwykłym magnetyzmie powieści, o jej niezaprzeczalnym uroku, który nie pozwala odłożyć jej prędko na półkę, a po skończonej lekturze pozostawia wrażenie nieopisanego obcowania z niemal sakralnie ujętą Tajemnicą? Choć Strugaccy nie posługują się żadnymi religijnymi formułami, nie zawahałbym się takowej tutaj użyć. Bo przecież każdy z nas łapie się czasami na pytaniach o sens tego wszystkiego, o poznawalną „dostępność” rzeczywistości, o jej granice. I każdy z nas zostaje na końcu z niczym, a stąd przecież bardzo bliska droga do dogmatu.
Ślimak na zboczu to powieść ciężka. Ciężka nie tylko brakiem poznawczego hurraoptymizmu, ale też… pesymizmu. Pesymista bowiem działa, by poznać, że powzięte przez niego akcje nie przynoszą rezultatu – oto źródło jego negatywnego spojrzenia. Strugaccy idą jeszcze dalej, co potęguje apatyczną, a przez to mocniej niepokojącą, wymowę powieści: pewne granice są nieprzekraczalne z natury, więc nie ma sensu nawet podejmować prób ich zrozumienia. Jedna jest bowiem tylko nadzieja dla poszukiwaczy:
"I wszystko będzie miało głęboki sens jak ma głęboki sens każdy ruch skomplikowanego mechanizmu, i wszystko będzie dla nas dziwne i niepojęte, a więc bezsensowne, w każdym razie dla tych z nas, którzy jeszcze w żaden sposób nie mogą przywyknąć do bezsensu i uznać go za normę."