PROLOG
Czekają na odpływ i wyruszają z nastaniem świtu. Lało przez całą noc i rano ziemia jest napęczniała od wody, mgła idzie w górę, by połączyć się z wiszącymi
nisko chmurami. Nelson podjeżdża po Ruth nieoznakowanym wozem policyjnym. W milczeniu kierują się na parking, w pobliżu którego znaleziono kości. Gdy jadą drogą
w stronę Słonych Błot, słychać jedynie trzaski policyjnego radia i ciężki oddech zaziębionego kierowcy. Nelson nic nie mówi. Niczego nie musi tłumaczyć.
Wysiadają z samochodu i idą przez mokrą trawę w kierunku bagien. Wiatr szumi w trzcinach, tu i ówdzie widać nieruchomą, posępną taflę wody, w której odbija się szare niebo. Na skraju trzęsawiska Ruth zatrzymuje się, szukając pierwszego podtopionego pala i krętej kamienistej ścieżki, prowadzącej przez zdradzieckie mokradła na równinę. Kiedy ją wreszcie znajduje, na wpół zalaną przez słonawą wodę, nie oglądając się, rusza przed siebie. W milczeniu przemierzają teren zalewowy. Gdy zbliżają się do morza, mgła się rozprasza, a przez chmury zaczyna prześwitywać słońce. Kiedy docierają do kręgu, jest już po odpływie i piasek lśni w świetle poranka. Ruth klęka na ziemi. Wiele lat temu przyglądała się, jak robił to Erik. Ostrożnie rozgarnia łopatką połyskliwe błoto. Nagle zapada kompletna cisza; nawet ptaki morskie przestają szaleńczo kołować i krzyczeć nad głowami. A może są tam nadal, tylko ona po prostu tego nie zauważa. Z tyłu słyszy ciężki oddech Nelsona, ale sama czuje się dziwnie spokojna. Nawet kiedy dostrzega małą chudą rączkę, na której wciąż jeszcze wisi bransoletka otrzymana na chrzcie — nawet wówczas nie targają nią żadne emocje.
Wiedziała, co może tu znaleźć (…).
ROZDZIAŁ 2
— Przedstawiam panu doktor Ruth Galloway — mówi Phil. — Jest naszym ekspertem w dziedzinie archeologii sądowej.
— Miło panią poznać — bez cienia uśmiechu rzuca w odpowiedzi Nelson. Wskazuje ręką drzwi prowadzące do jej gabinetu. — Możemy? (…).
— Zapraszam — wskazuje krzesła ułożone w stos przy drzwiach. Phil usłużnie rzuca się, żeby podać jedno z nich Nelsonowi, i robi z tego prawdziwy show — najchętniej
wytarłby kurz własnym rękawem. Ruth wciska się za biurko, przez co zyskuje iluzoryczne
poczucie bezpieczeństwa i wrażenie, że w pełni kontroluje sytuację. Wrażenie to znika natychmiast, gdy tylko Nelson rozsiada się wygodnie, krzyżuje nogi i przemawia
do niej pewnym, monotonnym głosem. Mówi z lekkim północnym akcentem, bez zbędnego wydłużania samogłosek, typowego dla mieszkańców Norfolk.
— Znaleźliśmy kości — mówi. — Chyba jakiegoś dziecka, ale wyglądają na stare. Chciałbym ustalić, ile dokładnie mają lat.
— Doktor Galloway jest naszym ekspertem w dziedzinie konserwacji kości. — Phil znów nie pozwala o sobie zapomnieć. — Pracowała w Bośni, przy ekshumacji grobów z okresu wojny...
— Przyjedzie pani rzucić na to okiem? — przerywa mu Nelson.
Ruth udaje, że się zastanawia, ale tak naprawdę jest zachwycona propozycją. Kości! W okolicy Słonych Błot!
W tym samym miejscu, gdzie po raz pierwszy kopała razem z Erikiem. Niezapomniane chwile. Kto wie, co się tam kryje. Znalezisko albo...
— Podejrzewa pan morderstwo? — pyta.
Nelson po raz pierwszy wydaje się zakłopotany.
— Wolałbym się na ten temat nie wypowiadać, jeszcze nie teraz. Przyjedzie pani to zobaczyć?
Ruth wstaje.
— O dziesiątej mam wykład. Mogę się tam wybrać w czasie przerwy na lunch.
— Przyślę po panią samochód o dwunastej — oznajmia inspektor.
Ruth jest rozczarowana, że Nelson nie wysyła po nią oznakowanego radiowozu z niebieskim kogutem na dachu. Zamiast tego podjeżdża zabłoconym mercedesem(…). Ruth wsiada do środka i natychmiast dopada ją myśl, że jest gruba. Zawsze się tak czuje w samochodach. Śmiertelnie boi się zapinać pasy, bo przecież mogą okazać się za krótkie. A co będzie, jeśli w samochodzie zamontowany jest czujnik i gdy tylko Ruth siądzie w fotelu, rozlegnie się alarm: „Ostrzeżenie! Osiemdziesiąt kilo gramów. Osiemdziesiąt kilogramów! Katapultować!”?
Nelson przygląda się jej plecakowi.
— Wzięła pani wszystko?
— Tak.
Zabrała ze sobą cały niezbędnik archeologa: kielnię, szpachelkę, plastikowe torebki do pobierania próbek, taśmy, notes, ołówki, pędzelki, kompas i aparat cyfrowy. Założyła też sportowe buty i kamizelkę odblaskową. Jest zła na siebie, że nie może przestać myśleć o tym, jak okropnie musi wyglądać.
— A więc mieszka pani przy wylocie ze Słonych Błot? — pyta Nelson, ruszając z piskiem opon, mimo że na drodze jest mnóstwo aut. Pędzi jak wariat.
— Tak — odpowiada. Przez cały czas ma się na baczności, chociaż nie bardzo rozumie dlaczego. — Przy New Road.
— New Road! — Nelson wybucha śmiechem. — Myślałem, że tam mieszkają wyłącznie miłośnicy ornitologii.
— Cóż, jednym z moich sąsiadów jest rzeczywiście strażnik z rezerwatu ptaków — odpowiada, starając się zachować spokój, chociaż wykonuje stopą taki ruch, jakby wciskała hamulec.
— Nie chciałbym tam mieszkać — mówi Nelson.
— Za duże pustkowie.
— Mnie się podoba — stwierdza krótko. — Kiedyś przyjechałam tam kopać i zostałam.
— Kopać? Ma pani na myśli wykopaliska?
— Tak.
Ruth doskonale pamięta tamte wakacje sprzed dziesięciu lat. Długie wieczory przy ognisku, przypalone kiełbaski i sentymentalne piosenki.(…) Ruth przypomina też sobie, jak bardzo byli podekscytowani, gdy znaleźli pierwszy drewniany pal, dowód na to, że w tym miejscu rzeczywiście znajdował się kiedyś krąg. Pamięta nawet tembr głosu Erika, kiedy odwrócił się i krzyknął do nich ponad falą zbliżającego się przypływu: „Znaleźliśmy go!”.
— Szukaliśmy tutaj kręgu — wyjaśnia Nelsonowi Ruth.
— Kręgu? Takiego jak w Stonehenge?
— Tak. Krąg w pojęciu archeologicznym to kolisty wał ziemny otoczony rowem. W środku zwykle ustawiano pale, w formie kręgu.
— Czytałem gdzieś, że Stonehenge to po prostu wielki zegar słoneczny. W ten sposób mierzono czas.
— No cóż, nie wiadomo dokładnie, jakie było przeznaczenie tej budowli — mówi Ruth. — Ale można twierdzić, że służyła jakiemuś rytuałowi. Nelson patrzy na nią zdumiony.
— Rytuałowi?
— No tak. Mam na myśli oddawanie czci, składanie ofiar, tego rodzaju rzeczy.
— Składanie ofiar? — powtarza po niej Nelson. Wydaje się wreszcie naprawdę zainteresowany. Z jego głosu zniknął lekko protekcjonalny ton.
— Czasami udaje nam się znaleźć dowody na to, że w danym miejscu składano ofiary. Są to różnego rodzaju dzbany, włócznie albo kości zwierząt.
— A kości ludzkie też? Natrafiacie również na ludzkie szczątki?
— Tak, czasami tak.
Zapada cisza, którą przerywa uwaga Nelsona.
— Dość dziwne miejsce na zbudowanie kręgu, nie sądzi pani? Tak zaraz przy morzu.
— Kiedyś nie było tutaj morza. Ukształtowanie terenu wciąż się zmienia. Jeszcze dziesięć tysięcy lat temu ziemie, na których się znajdujemy, były połączone z kontynentem. Można było stąd dojść do Skandynawii.(…)
— Jeżeli na tym terenie nie było dawniej morza, to co tutaj było?
— Przeważały równinne tereny bagienne. Sądzimy, że krąg znajdował się na skraju trzęsawiska.
— Nadal uważam, że to dziwne miejsce na tego rodzaju budowle.
— Mokradła odgrywały bardzo ważną rolę w prehistorii — wyjaśnia Ruth. — Ten krajobraz ma charakter symboliczny. Sądzimy, że był ważny, bo stanowi rodzaj pomostu, łącznika między ziemią a morzem albo życiem i śmiercią.
Nelson parska poirytowany.
— Co proszę?
— Trzęsawiska to takie specjalne miejsca, ani suchy ląd, ani morze. To forma pośrednia. Wiemy, że dla prehistorycznego człowieka było to bardzo istotne.
— Skąd o tym wiemy?
— Znaleźliśmy różne przedmioty pozostawione na skraju mokradeł. Dary wotywne.
— Dary wotywne?
— Ofiary składane bogom. Pozostawiane w specjalnych albo świętych miejscach. Niekiedy były to ofiary z ludzi.(…) Ciała złożone w torfowiskach zachowały się w niemal idealnym stanie, ale niektórzy uważają, że zostały tam pochowane w specjalnym celu. Miały obłaskawić bogów.
Nelson posyła Ruth kolejne zdumione spojrzenie, ale tym razem nic nie mówi. Zbliżają się do Słonych Błot.(…)
Ruth fotografuje szybko miejsce znaleziska i kreśli w notesie mapkę. Są w zachodniej części mokradeł. Nigdy wcześniej tutaj nie kopała.(…) Siedząc w kucki na błotnistej ziemi, Ruth zaczyna pracowicie wybierać wodę z dołu. Nelson nieomal podskakuje z niecierpliwości.
— Nie moglibyśmy pani w tym pomóc? — pyta.
— Nie — odpowiada krótko(…).
— No i? — Nelson niespokojnie zagląda jej przez ramię.
— Ciało — z namysłem odpowiada Ruth. — Ale... Wolno sięga po kielnię. Nie może działać pochopnie. Nieraz już widziała, jak prace wykopaliskowe ostatecznie zakończyły się fiaskiem z powodu jednego nieprzemyślanego ruchu(…)Ich oczom ukazuje się ręka. Jest lekko zaciśnięta, a na przegubie widać coś, co przypomina bransoletę wykonaną ze splecionej trawy(…) Tym razem jej kielnia natrafia na coś innego. Rozlega się metaliczny brzęk. Znalezisko błyszczy delikatnie w zimowym świetle, niczym sześciopensówka w placku bożonarodzeniowym — kawałek wygiętego metalu w kształcie półkola.
— Co to takiego? — głos Nelsona brzmi tak, jakby dochodził z innej planety.
— Myślę, że znalazłam torques — rozmarzonym głosem odpowiada Ruth.
— A cóż to u diabła jest?
— To naszyjnik celtycki, pochodzący prawdopodobnie z epoki żelaza.
— Z epoki żelaza? Kiedyż to było?
— Jakieś dwa tysiące lat temu — wyjaśnia Ruth. Nelson odwraca się bez słowa.
Inspektor odwozi Ruth z powrotem na uniwersytet.
Wygląda na przygnębionego, za to Ruth jest bardzo podekscytowana(...) Nelson milczy przez chwilę, porządkując fakty, i dopiero po jakimś czasie zadaje pytanie:
— Po co ludzie z epoki żelaza mieliby chować ciało akurat tutaj?
— Złożyli je w ofierze bogom. Możliwe, że było przywiązane do słupa. Widział pan te resztki włókien owinięte wokół dłoni? To był przypuszczalnie jakiś powróz.
— O Boże! Przywiązywali człowieka do słupa i pozostawiali na pewną śmierć?
— Prawdopodobnie, ale ciało mogło być już martwe, zanim zostało tutaj złożone. Przywiązywano je, by zapobiec przemieszczeniu.
— Mój Boże — rzuca znowu Nelson.
Nagle Ruth przypomina sobie, w jakim celu znalazła się tutaj, w policyjnym wozie, z tym oto człowiekiem.
— Dlaczego sądził pan, że te kości mogą pochodzić z naszych czasów?
Nelson wzdycha.
— Jakieś dziesięć lat temu zaginęło w pobliżu dziecko. W tej okolicy. Nigdy nie znaleźliśmy ciała. Myślałem, że to może być ona.
— Ona?
— Nazywała się Lucy Downey(…).
Nelson znów wzdycha.
— Dostałem kilka listów w związku z Lucy Downey. Wydają mi się dziwne w kontekście tego, co mówiła pani wcześniej.
— Co pan ma na myśli? — pyta go zbita z tropu.
— Chodzi mi o te dawne rytuały i tak dalej. W listach roiło się od bzdur, ale była tam również mowa o tym, że Lucy została złożona w ofierze i że znajdziemy ją tam, gdzie ziemia styka się z niebem.
— Gdzie ziemia styka się z niebem — powtarza Ruth.
— Ale przecież to może być gdziekolwiek.
— Owszem, ale to miejsce wydaje się położone na krańcu świata. Dlatego jak usłyszałem, że znaleziono kości...
— Pomyślał pan, że może chodzić o nią.
— Tak. Rodzicom ciężko jest żyć bez wiedzy, co stało się z ich dzieckiem. Czasami odnalezienie ciała przynosi ulgę, bo wreszcie można dać upust żalowi.
— Zatem jest pan przekonany, że dziewczynka nie żyje?
Nelson przez chwilę milczy, bo właśnie koncentruje się na wyprzedzaniu ciężarówki.
— Tak — odpowiada w końcu. — Pięcioletnia dziewczynka ginie w listopadzie i przez dziesięć lat nie udaje się trafić na żaden jej ślad. Nie żyje, to pewne.
— Zaginęła w listopadzie?
— Tak. Było to dokładnie dziesięć lat temu, co do dnia(…)