Rozdział 1
Skradzione listy
W ciemności Hadrian niewiele
mógł dostrzec, ale słyszał trzask gałązek, chrzęst liści i szelest trawy.
Zorientował się, że napastników jest kilku, więcej niż trzech, i że się
zbliżają.
– Niech żaden z was się
nie rusza – rozkazał szorstki głos dobiegający z mroku.
– Mierzymy do was z łuków i zabijemy was w siodłach,
jeśli spróbujecie uciekać.
Hadrian zauważył jedynie
niewyraźny ruch wśród nagich gałęzi.
– Po prostu trochę was
odciążymy. Nikomu nie musi się stać krzywda. Wykonujcie moje polecenia, jeśli
wam życie miłe, bo inaczej zginiecie.
Hadrian czuł ucisk w dołku,
ponieważ wiedział, że to jego wina. Zerknął na Royce’a, który siedział
na siwku obok niego z twarzą ukrytą pod kapturem. Przyjaciel
pochylił głowę i lekko nią pokręcił. Hadrian nie musiał widzieć wyrazu
jego twarzy, by wiedzieć, co Royce myśli.
– Przepraszam
– powiedział.
Royce nie odpowiedział
i dalej kręcił głową.
Z przodu drogę zagradzała im
ściana wzniesiona ze świeżo ściętych krzewów. Za plecami mieli długi
pusty trakt skąpany w blasku księżyca. W zagłębieniach
i parowach zebrała się mgła, w oddali szumiał strumyk. Znajdowali się
na starej południowej drodze przypominającej tunel wyrąbany pośród lasu.
Zwisające nad nią smukłe gałęzie dębów i jesionów trzeszczały teraz
na zimnym jesiennym wietrze. Od najbliższego miasta dzielił ich dzień
drogi i Hadrian nie przypominał sobie, by ostatnio mijali jakieś
gospodarstwo. Byli zdani na siebie – na tym odludziu,
w jednym z tych miejsc, gdzie ciał się nigdy nie znajduje.
Szelest deptanych liści robił się
coraz głośniejszy, aż w końcu w wąskim pasie światła księżyca ukazali
się złodzieje z obnażonymi mieczami. Hadrian naliczył czterech. Mieli
szorstkie, nieogolone twarze i szorstkie ubrania ze skóry
i wełny – poplamione, znoszone i brudne. Jedyna wśród nich
dziewczyna trzymała łuk z naciągniętą cięciwą, celując prosto w nich.
Tak jak kompani nosiła spodnie i buty z cholewami. Miała splątane
włosy i była cała ubłocona, jakby sypiali w ziemiankach.
– Chyba nie mają dużo pieniędzy
– ocenił ich mężczyzna ze spłaszczonym nosem.
Przewyższał Hadriana wzrostem
o kilka centymetrów i był największym członkiem bandy. Miał gruby
kark i ręce jak bochenki. Wydawało się, że rozcięcie na jego dolnej
wardze pochodzi z tego samego okresu co złamanie nosa.
– Ale mają torby
z ekwipunkiem – zauważyła dziewczyna.
Tembr jej głosu zaskoczył
Hadriana. Była młoda i mimo tego całego brudu ładna, prawie jak dziecko,
lecz mówiła tonem agresywnym, a nawet wrednym.
– Tylko patrzcie, co tu
mają. Po co tyle sznura?
Hadrian nie wiedział, czy pytanie
było skierowane do niego, czy jej kompanów. W każdym razie nie
zamierzał odpowiadać. Zastanawiał się, czy nie zażartować, ale dziewczyna nie
wyglądała na taką, którą można oczarować komplementem i uśmiechem.
Na dodatek teraz celowała w niego, a jej ręka mogła już być
zmęczona.
– Zamawiam wielki miecz,
który ten tu ma na plecach – oświadczył płaskonosy. – Będzie
w sam raz dla mnie.
– Ja wezmę jego pozostałe
dwa – oznajmił napastnik z blizną, która zaczynała się na brodzie,
biegła lekko na skos przez policzek i mostek nosa i kończyła się
nad okiem.
Dziewczyna skierowała strzałę
na Royce’a.
– Ja chcę pelerynę tego
małego. Będę ładnie wyglądać w takim eleganckim czarnym kapturze.
Stojący najbliżej Hadriana
mężczyzna z głęboko osadzonymi oczami i spaloną od słońca skórą
wydawał się najstarszy z nich. Zrobił krok w jego stronę
i chwycił konia za wędzidło.
– A teraz uważaj.
Sprzątnęliśmy masę ludzi na tej drodze. Głupich, którzy nie chcieli
słuchać. Nie chcesz być głupi, co?
Hadrian pokręcił głową.
– Dobra. To teraz rzućcie
broń – rozkazał złodziej – i złaźcie z koni.
– Co ty na to, Royce?
– spytał Hadrian. – Może dajmy im trochę grosza, żeby nikomu nie
stała się krzywda.
Royce podniósł głowę
i spojrzał spod kaptura. W jego oczach płonął gniew.
– Nie chcemy przecież
kłopotów, prawda?
– Mnie lepiej nie pytaj
o zdanie – odpowiedział Royce.
– A więc nie ustąpisz?
Cisza. Hadrian znów pokręcił
głową i westchnął.
– Dlaczego musisz wszystko
tak utrudniać? To nie są źli ludzie, tylko biedni. Kradną, żeby mieć
na chleb dla rodziny. Jak możesz im tego żałować? Nadchodzi zima,
a czasy są ciężkie. – Spojrzał na złodziei. – Mam rację?
– Ja nie mam rodziny
– odpowiedział płaskonosy – a większość pieniędzy przepijam.
– Nie ułatwiasz sprawy
– ostrzegł go Hadrian.
– Nawet nie próbuję. Albo
zrobicie, co każę, albo wypatroszymy was na miejscu – oznajmił
i w celu podkreślenia groźby wyjął zza pasa długi sztylet
i przeciągnął nim ze zgrzytem po ostrzu swojego miecza.
Zimny wiatr wył wśród drzew, targając
gałęziami i zrywając listowie. Czerwonozłote liście fruwały
i wirowały, gnane podmuchami wzdłuż wąskiego traktu. Gdzieś w mroku
odezwała się sowa.
– Może damy wam połowę
naszych pieniędzy? Moją połowę. W ten sposób nie będziecie całkowicie
stratni.
– Nie prosimy o połowę
– rzekł rabuś trzymający wierzchowca Hadriana. – Chcemy wszystko,
razem z tymi końmi.
– Chwileczkę. Zabieranie
niewielkich pieniędzy to nic złego, ale kradzież koni? Jeśli was złapią,
zawiśniecie. A zapewne wiecie, że zgłosimy napad w najbliższym
miasteczku.
– Pochodzicie
z północy, tak?
– Tak, wczoraj wyjechaliśmy
z Medfordu.
Złodziej skinął głową
i Hadrian zauważył mały czerwony tatuaż na jego szyi.
– Widzicie, to jest wasz
problem. – Na jego twarzy pojawił się wyraz współczucia, co
sprawiało, że wydawał się jeszcze groźniejszy. – Pewnie jedziecie
do Colnory. To ładne miasto. Mnóstwo sklepów. Mnóstwo wyfiokowanych
bogaczy. Mnóstwo interesów i mnóstwo podróżnych na tej drodze,
przewożących najróżniejsze towary na sprzedaż dla gogusiów. Ale chyba
jeszcze nie byliście na południu, co? W Melengarze król Amrath każe
żołnierzom patrolować drogi. Ale tu, w Warric, jest trochę inaczej.
Płaskonosy podszedł bliżej
i oblizał rozciętą wargę, przyglądając się mieczowi na plecach
Hadriana.
– Chcesz powiedzieć, że
kradzież jest legalna?
– Nie, ale król Ethelred
mieszka w Aqueście, a to strasznie daleko stąd.
– A hrabia Chadwick?
Nie zarządza tymi ziemiami w imieniu króla?
– Archie Ballentyne?
– Na wspomnienie tego nazwiska pozostali złodzieje zachichotali.
– Archie ma gdzieś, co się dzieje z prostym ludem. Jest
za bardzo zajęty dobieraniem sobie fatałaszków. – Rabuś uśmiechnął
się szeroko, ukazując pożółkłe krzywe zęby. – Więc rzućcie miecze
i złaźcie z koni. Potem możecie iść do zamku Ballentyne’ów,
zapukać do drzwi starego Archiego i przekonać się, co postanowi.
– Kolejna salwa śmiechu. – Jeżeli to miejsce nie wydaje się wam
najlepsze na rozstanie ze światem, to róbcie, co każę.
– Miałeś rację, Royce
– przyznał Hadrian zrezygnowanym głosem. Odpiął pelerynę i przewiesił
przez siodło z tyłu. – Powinniśmy zjechać z drogi, ale przecież
jesteśmy na kompletnym odludziu. Jakie mieliśmy szanse?
– Zważywszy, że teraz nas
okradają, to chyba całkiem spore.
– Co za ironia. Riyria
ofiarą rabunku. To prawie zabawne.
– Wcale nie zabawne.
– Powiedziałeś „Riyria”?
– spytał złodziej trzymający konia Hadriana i ten przytaknął, zdjął
rękawice i zatknął je za pas.
Mężczyzna puścił wędzidło
i zrobił krok do tyłu.
– Co się dzieje, Will?
– spytała dziewczyna. – Co to jest Riyria?
– Tak się zwie dwóch ludzi
w Melengarze. – Spojrzał w stronę pozostałych i trochę
zniżył głos. – Mam tam znajomych, pamiętasz? Mówią, że dwóch facetów,
którzy się nazywają Riyria, pracuje poza Medfordem i że kazali mi zejść
sobie z drogi, gdybym ich kiedykolwiek spotkał.
– To jak myślisz, Will?
– spytał rabuś z blizną.
– Może powinniśmy usunąć
krzaki i pozwolić im przejechać.
– Co? Czemu? Nas jest
piątka, a ich tylko dwóch – zauważył płaskonosy.
– Ale to Riyria.
– Co z tego?
– Moi koledzy
na północy nie są głupi i radzili wszystkim trzymać się z dala
od nich. Nie są też strachliwi. Więc jeśli każą ich unikać, to nie bez
powodu.
Płaskonosy znów spojrzał
na nich krytycznie.
– Dobra, ale skąd wiecie, że
to są właśnie ci dwaj? Wierzycie im na słowo?
Will skinął w kierunku
Hadriana.
– Popatrz na jego
miecze. Człowiek z jednym mieczem może umieć się nim posługiwać, ale
równie dobrze i nie. Z dwoma mieczami raczej nie ma pojęcia
o sztuce walki, ale chce, żebyś myślał inaczej. Ale ktoś z trzema
mieczami... To spory ciężar i nikt nie dźwiga z sobą tyle żelastwa,
jeśli nie zarabia nim na życie.
Hadrian zgrabnym ruchem dobył dwa
miecze przypięte po swoich bokach. Obrócił rękojeść jednego w dłoni.
– Muszę dać do wymiany
uchwyt. Znów zaczyna się strzępić. – Spojrzał na Willa. – Możemy
zaczynać? Zdaje mi się, że zamierzaliście nas obrabować.
Rabusie spojrzeli niepewnie po
sobie.
– Will? – spytała
dziewczyna wciąż z naciągniętym łukiem w dłoniach, ale teraz
wyglądająca na znacznie mniej pewną siebie.
– Usuńmy krzaki z drogi
i dajmy im przejechać – postanowił Will.
– Na pewno?
– spytał Hadrian. – Ten miły jegomość z przetrąconym nosem
wydaje się zdecydowany chwycić za miecz.
– W porządku
– zgodził się płaskonosy, spojrzawszy na klingi Hadriana, kiedy
wypolerowana stal błysnęła w świetle księżyca.
– Skoro jesteście pewni.
Wszyscy rabusie skinęli głowami
i Hadrian schował broń.
Will wbił swój miecz
w ziemię i idąc pospiesznie do tarasującej drogę zapory
z gałęzi, przywołał skinieniem pozostałych.
– Źle się do tego
zabieracie – oznajmił głośno Royce.
Złodzieje się zatrzymali
i podnieśli z niepokojem głowy. – Nie chodzi o uprzątnięcie
krzaków, tylko napad. Wybraliście ładne miejsce, przyznaję. Ale powinniście nas
zajść z obu stron.
– I, Williamie… bo masz
na imię William, prawda? – spytał Hadrian.
Mężczyzna skrzywił się
i przytaknął.
– Williamie, większość ludzi
jest praworęczna, więc należy zachodzić ich z lewej strony. To postawiłoby
nas w niekorzystnym położeniu, bo musielibyśmy uderzać w niewygodnej
pozycji. A łucznicy powinni być z prawej strony.
– I dlaczego tylko
jeden łuk? – spytał Royce. – Mogłaby trafić tylko jednego z nas.
– Nawet tego by nie mogła
– zaprzeczył Hadrian. – Zauważyłeś, jak długo trzymała napiętą
cięciwę? Albo jest niewiarygodnie silna – w co wątpię – albo to
łuk własnej roboty, z lichego drewna i strzała z niego nie
poleci nawet na metr. Robiła to tylko na pokaz. Wątpię, czy
kiedykolwiek wypuściła z niego strzałę.
– Właśnie że tak
– odparła. – Świetnie strzelam.
Hadrian pokręcił głową, patrząc
na nią z uśmiechem.
– Trzymałaś palec wskazujący
na wierzchu promienia, słonko. Gdybyś puściła strzałę, lotki otarłyby ci
się o niego i trafiłabyś wszędzie, tylko nie tam, gdzie celowałaś.
Royce skinął głową.
– Kupcie kusze. Następnym
razem nie wychodźcie z ukrycia i wbijcie po kilka bełtów w pierś
każdej z ofiar. Ta cała gadanina to głupota.
– Royce! – skarcił go
Hadrian.
– No co? Zawsze powtarzasz,
że powinienem być milszy dla ludzi. Staram się być pomocny.
– Nie słuchajcie go. Jeżeli
chcecie rady, to budujcie lepsze przeszkody.
– Tak, następnym razem
zatarasujcie drogę drzewem – potwierdził Royce i wskazując ręką
gałęzie, dodał: – To jest żałosne. I na litość Maribora,
zasłońcie twarze. Warric to niezbyt duże królestwo i ludzie mogą was
zapamiętać. Być może Ballentyne nie pofatyguje się, żeby was ścigać
za kilka drobnych rozbojów na gościńcu, ale pewnego dnia wejdziecie
do gospody i ktoś wam wbije nóż w plecy. Byłeś
w Szkarłatnej Ręce, prawda? – zwrócił się Royce do Williama.
Ten drgnął zaskoczony
i puścił gałąź, którą właśnie odciągał.
– Nikt o tym nie
wspominał – powiedział.
– Nie było potrzeby.
W Ręce każdy członek gildii musi obowiązkowo zrobić sobie ten głupi tatuaż
na szyi. – Royce zwrócił się do Hadriana: – Mają przez to wyglądać
na twardzieli, ale jedyny skutek jest taki, że łatwo rozpoznać w nich
złodziei. Malowanie każdemu czerwonej ręki na szyi to głupota, jeśli się
nad tym głębiej zastanowić.
– To ma być wytatuowana
ręka? – zdziwił się Hadrian. – Myślałem, że to czerwony kogucik. Ale
skoro już o tym mowa, ręka ma większy sens.
Royce spojrzał z powrotem
na Willa i przechylił głowę na jedną stronę.
– Faktycznie przypomina
kogucika.
Will zakrył dłonią szyję. Po
usunięciu ostatniego krzaka spytał:
– Kim wy naprawdę jesteście?
Co to właściwie jest Riyria? W Ręce nigdy mi nie powiedzieli. Kazali tylko
trzymać się z daleka.
– Nie jesteśmy nikim
niezwykłym – odparł Hadrian. – Ot, dwóch podróżnych rozkoszujących
się przejażdżką w chłodny jesienny wieczór.
– Ale mówiąc poważnie
– dodał Royce – musicie nas posłuchać, jeśli zamierzacie dalej się
tym zajmować. My skorzystamy z waszej rady.
– Jakiej rady?
Royce spiął lekko konia i ruszył naprzód
drogą.
– Zamierzamy złożyć wizytę
hrabiemu Chadwick, ale nie martwcie się, nie wspomnimy o was.