Ostatnią dekadę w karierze Stephena Kinga, pomimo plotek o emeryturze oraz ciężkiej rekonwalescencji po wypadku z 1999 roku, można uznać za udaną. Stary mistrz, choć musiał nieco zwolnić obroty i sięgnąć po zachomikowane szkice i manuskrypty, był w stanie dostarczać swoim fanom jedną nową książkę każdego roku. A ostatnie trzy lata przyniosły już całkowity powrót do formy i znakomite dzieła:
Rękę mistrza,
Pod kopułą oraz
Czarną, bezgwiezdną noc. Niestety początek nowej dekady, przynajmniej dla mnie, okazał się zawodem. Powieść
Dallas ‘63, choć jest przyzwoitym czytadłem, znacznie odstaje od tego, do czego King nas ostatnio przyzwyczaił.
Problem tkwi przede wszystkim w fabule, która właściwie opiera się na dwóch modnych w literaturze motywach: fascynacji podróżą w czasie i mitologizacji postaci Johna Kennedy’ego. Ten drugi element oczywiście występuje głównie w literaturze amerykańskiej, co mnie, jako Europejczykowi, bynajmniej nie ułatwiło odbioru. Oczywiście rozumiem mechanizmy idealizacji Kennedy’ego, mogę sobie stworzyć analogię choćby do istniejącego w polskiej kulturze mitu Piłsudskiego, ale nie potrafię wczuć się w tę zbiorową fantasmagorię Amerykanów. Prawda jest taka, że King pisze właśnie dla nich, dla swoich rodaków, co jest zresztą całkiem naturalne. I na ogół jego książki przemawiają też do nas, Europejczyków, Polaków, bo wierzymy w uniwersalizm naszej zachodniej kultury i jakoś podskórnie jesteśmy też chyba przekonani, że Ameryka jest jej najdoskonalszym nośnikiem (pomimo wszystkich dowcipów o hamburgerach, kowbojach i panienkach, które myślą, że Warszawa to stolica Zambii). Jednak istnieje pewien punkt graniczny zrozumienia kulturowego, bo Nowy Świat to przede wszystkim Inny Świat. I w
Dallas ‘63 King ten punkt przekracza, co sprawia, że książka staje się dla nas zamknięta i niezrozumiała, a co za tym idzie mało ciekawa. To trochę jak słuchanie dowcipu od połowy albo czytanie przygód Jakuba Wędrowycza, nie wiedząc co to PGR, bimber i kartki na mięso.
A pomijając całe to mądrzenie się o różnicach kulturowych, nie da się ukryć, że fabuła
Dallas ‘63 jest dość wtórna i przewidywalna. Oto Jake Epping, zwykły szary facet, nauczyciel z małomiasteczkowego liceum, dowiaduje się o istnieniu tajemniczego przejścia, które prowadzi prosto do roku 1958 i, za namową umierającego na raka przyjaciela, postanawia wykorzystać je, aby zmienić bieg historii i uratować Kennedy’ego. Oczywiście po drodze napotyka różne przeciwności losu, bo przeszłość walczy o zachowanie spójności. Nie brak w tym również wątków obyczajowych, które King lubi, ale które tutaj wyszły mu jakoś tak mało porywająco. Powiedzmy, że w sprawę wplątała się kobieta i gniewna amerykańska młodzież.
Akcja powieści została skonstruowana sprawnie, temu nie da się zaprzeczyć. Napięcie jest odpowiednio dawkowane, ale to nie wystarcza, żeby nadrobić braki fabularne. King jest świetnym "rzemiechą", jak zawsze czaruje swym lekkim i niezbyt wybrednym pod względem słownictwa piórem, wciąga w gawędę, jednak kiedy człowiek przypomni sobie, dokąd to wszystko zmierza, to jego zapał szybko stygnie.
Krótko mówiąc,
Dallas ‘63 to powieść, którą da się przeczytać i to nawet z pewną przyjemnością, ale później nie można uciec przed pytaniem, co mi ta lektura właściwie dała? Poruszyła mnie, przestraszyła, zaciekawiła? Nie, przeczytałem, bo jak już zacząłem, to potem samo poszło. Po Kingu, mimo tego, że nie jest żadnym artystą i nie ma pretensji do powodowania wielkich wzruszeń, naprawdę można się było spodziewać czegoś lepszego. Miejmy tylko nadzieję, że to niefortunne rozpoczęcie nie wyznaczy tendencji na całą dekadę. Ostatecznie każdemu zdarzają się wpadki.
ISBN: 978-83-7648-967-4
Tytuł oryginału: 11/22/63
Format: 142 mm x 202 mm
Oprawa miękka
Liczba stron: 864
Tłumaczenie: Tomasz Wilusz
Książkę do recenzji dostarczyło Wydawnictwo Prószyński