Pisanie o kolejne już części, jakiegokolwiek cyklu, wiąże się niekiedy z pewnymi problemami, których nie da się zbyt łatwo ominąć. Pierwsza z przeszkód dotyczy fabuły — jakiekolwiek przybliżenie jej czytelnikowi wiąże się często ze zdradzeniem zbyt wielu szczegółów zawartych w tomach wcześniejszych. Druga — kiedy okazuje się, że nie mamy nic nowego do powiedzenia ani o treści, ani o warsztacie pisarskim, ani tym bardziej o walorach językowych i stopniu zaciekawienia.
Na moje szczęście, lub też nieszczęście, o
Pieśniach lodu i ognia pisać nie miałam okazji, co nie zmienia jednak faktu, że tytuł opisywany w niniejszej recenzji należy do pierwszej grupy książek kłopotliwych.
Taniec ze smokami to już piąty tom cyklu George’a R. R. Martina, który niewątpliwie zyskał na popularności dzięki serialowi HBO
Gra o tron.
Ponieważ, jak już wspomniałam wyżej, próba choćby zarysowania fabuły książki zakończy się jednym wielkim i brzydkim spojlerem, nie będę nawet próbowała tego zrobić. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by nieco streścić ogólną treść cyklu wprowadzając w ten sposób w tematykę utworu.
Proza Martina objawia nam klasyczny świat fantasy, z rycerzami, królami, bogami, pozbawiony jednak czarownic, magii i potężnych bestii. Wszystkie książki skupiają się na przemianach jakie mają miejsce w Siedmiu Królestwach, krainie obejmującej większą część kontynentu Westeros. Tam też poznajemy większość bohaterów, z których część towarzyszyć nam będzie aż do
Tańca ze smokami. Ważne jest to, że w
Pieśniach lodu i ognia nie mamy do czynienia z "głównym bohaterem", postacie stawiane są na równi, a opowieści o ich losach przeplatają się tworząc burzliwą mieszankę zdarzeń.
Mimo że
Taniec ze smokami to już piąty tom, a w polskim wydaniu nieformalnie siódmy, to jednak chronologicznie sytuuje się on tuż po
Nawałnicy mieczy. I jest to celowy zabieg autora, który tłumaczy się z niego w przedmowie. Czwarta część —
Uczta dla wron — skupia się na wydarzeniach w Siedmiu Królestwach, natomiast
Taniec ze smokami wychodzi poza ich granice: na i poza Mur oraz do krain za morzem słynących z niewolnictwa i rozpusty. Dzięki temu zabiegowi, towarzyszymy takim postaciom jak: Jon, Bran, Deanerys czy Tyrion, które (nie ukrywam) są zdecydowanie moimi ulubionymi. Oczywiście Martin nie byłby sobą, gdyby nie wprowadził kilku nowych bohaterów, uatrakcyjniając historię i dodając jej kilka wątków — bo wątków w
Pieśniach jest bardzo dużo.
Jak w każdej powieści, tak i w
Tańcu ze smokami są lepsze i gorsze momenty, jedne wątki śledzimy z zapartym tchem, inne śledzimy z nadzieją, że potem będzie ciekawiej. Chyba najbardziej interesującą postacią cyklu jest Tyrion Lannister, zwany Krasnalem (w oryginale Impem). W tym miejscu przyda się mała dygresja odnośnie tłumaczenia — porównując polski tekst z serialowymi dialogami, uznaję pracę Michała Jakuszewskiego (tłumacza) za bardzo dobrą. Tym bardziej, że książka jest atrakcyjna językowo, fabularnie i zdaje się być prawdziwym "pageturn’erem". A wracając do postaci Tyriona — chcę więcej!
W warstwie językowej, sposobie opisywania świata, podoba mi się to, że Martin nie używa kwiecistych opisów.
Taniec to głownie proste zdania, czasami dość brutalny język, tak samo jak świat w którym poruszają się bohaterowie. Prosto, zwyczajnie i dosadnie.
O ile treściowo książka jest bardzo dobra i przede wszystkim intrygująca, to już o wyglądzie tyle dobrego powiedzieć nie mogę. Zaczynając od okładki: są plusy, są i minusy. Jest ona najbardziej estetyczną, dobrze rzucającą się w oczy oprawą w cyklu Martina, jak i jedną z lepszych w dorobku wydawnictwa. Bardzo dobrze typograficznie, przejrzyście i przemyślanie. Niestety nijak ona się ma do poprzednich książek, co psuje spójność wydania. Żałuję, że Zysk i s-ka nie zdecydowało się na dodruk w nowej szacie, tak jak zrobiło to z
Grą o tron i okładką filmową (którą mogli sobie zupełnie odpuścić).
Wnętrze, jak na tak grubą książkę, charakteryzuje się techniczną poprawnością. Wróciły nieco grubsze kartki (
Uczta dla wron była najgorzej wydaną pozycją w cyklu pod względem technicznym), rozdziały (o ile tak można nazwać części składowe powieści) rozpoczynają się jeden po drugim, czego brakowało mi w tomie wcześniejszym. I najważniejsze, tomik jest "miękki", co przy objętości jest bardzo ważne — otwiera się do samego klejenia grzbietu, nie uszkadzając go, a co za tym idzie nie utrudnia czytania. Wprawdzie marginesy w tekście mogłyby być ciut większe, ale dobrze dobrany krój czcionki i odpowiedni kontrast rekompensują tę wadę. W końcu jest to książka niewielkich rozmiarów, przez co gruba i gęsto zadrukowana, więc pewne niedogodności są do przewidzenia.
Martin pisząc
Taniec ze smokami, stworzył kawał dobrej literatury, i to spory kawał, bo mam przed sobą jedynie połowę powieści. Na resztę trzeba poczekać, ale to tylko zaostrza apetyt. I pewnie znajdzie się wielu, którym ten zachwyt nad
Pieśniami lodu i ognia się nie spodoba… cóż, ja nie lubię Tolkiena i jakoś z tym żyję.
Taniec ze smokami. Część 1
Autor: George R. R. Martin
Tytuł oryginalny: A Dance with Dragons
Przekład: Michał Jakuszewski
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Rok wydania: 2011
Wydanie: I
Liczba stron: 632
Format: 125 x 183
Oprawa: miękka
ISBN: 978-83-7506-897-9
Książkę do recenzji dostarczyło Wydawnictwo Zysk i S-ka