Książki >> Fragmenty >> Honor złodzieja

| | A A


Autor: Douglas Hulick
Data dodania: 2012-01-31 12:08:03
Wyświetlenia: 2594

"Honor złodzieja", Douglas Hulick - fragment

Uniosłem świstek wyżej i odsunąłem go od twarzy, by złapać światło słońca padające zza mojej głowy. Miał szerokość palca serdecznego i był odrobinę dłuższy od dłoni. Precyzyjnie naniesione atramentem znaki — linie, kropki i dziwne zawijasy — biegły wzdłuż lewej krawędzi. Prawa była niezapisana. Symbole pystos i immus tkwiły między pozostałymi znakami, lecz wszystkie poza tymi dwoma przypominały raczej serię odcisków, które mogłyby zostawić na papierze owady.

—    Wóz — rzucił Degan z prawej.
Opuściłem wzrok i zorientowałem się, że za chwilę wpadnę na wóz piekarza. Odskoczyłem w bok, ale zbyt wolno, by uniknąć zahaczenia biodrem o kant naczepy. Chleby i bułki zakołysały się od uderzenia, a piekarz popatrzył na mnie wilkiem, sprawdzając, czy przypadkiem nie próbuję poczęstować się jego towarem.
—    Dziwne, że po prostu nie pozwoliłeś mi wpaść na to cho-lerstwo — mruknąłem, dołączając do Degana. Rozmasowałem obite miejsce.
—    Przemknęło mi to przez głowę — odparł — ale pomyślałem, że szkoda by było psuć piekarzowi dzień dla odrobiny samolubnej przyjemności.
—    Jest pewne przysłowie o takich przyjaciołach jak ty. Słyszałeś je kiedyś?

Degan się zaśmiał.

Szliśmy przez rewir Długich Cegieł, z każdym krokiem oddalając się od Małych Doków i nabrzeżnych magazynów, w tej chwili znajdujących się jakieś dziesięć przecznic za naszymi plecami. W powietrzu dało się jeszcze wyczuć niewyraźną woń morza, ale szybko wypierały ją bardziej przyziemne zapachy: brudnych ulic, spoconych robotników, zapracowanych kobiet zmierzających w kierunku publicznych fontann i, a jakże, świeżego chleba. Grupki dzieciaków ganiały się między wozami i nurkowały przechodniom między nogi, potęgując poranne zamieszanie. Na moje oko co najmniej jedna czwarta tych gówniarzy była na szwindlu, podwędzając towary, rozcinając kiesy i wystawiając cele starszym wspólnikom.

Znajdowaliśmy się na obrzeżach terytorium Nicco — a zatem także mojego terytorium — i podczas marszu wypatrywałem bratnich Kamratów. Jedną stroną ulicy szedł Krawiec ze zręcznymi dłońmi i sierpem — niewielkim, ostrym nożykiem do rozcinania kieszeni — a drugą Ogoniarz w powłóczystym czarnym płaszczu, który ułatwiał chowanie mieczy skradzionych zza pasów niefortunnych mężczyzn; naprzeciwko stał wiecznie mielący ozorem Bakałarz, który swoimi historyjkami zdobywał zaufanie słuchaczy i przygotowywał szwindle na tych bardziej nieświadomych, a pośród tłumu wałęsał się tuzin innych cwaniaczków. Wszędzie wokół siedzieli zaś Miaukacze, żebrzący z miskami w dłoniach i prezentujący udawane choroby przechodzącym obok Chlebodawcom. Paru Kamratów pozdrowiło mnie dyskretnym kiwnięciem głowy lub jakimś innym sygnałem, ale większość wolała pilnować własnego nosa, a ja brałem z nich przykład.

Degan odchrząknął.

—    No i jak tam? — zapytał, wskazując świstek w mojej ręce.
—    Żebym to ja wiedział. — Poskładałem kawałek papieru i włożyłem go do sakiewki na ziarna aramu. — To może być jakiś kod, to może być jakiś szyfr... Do diabła, to może być też cholerny zwitek do zapalania fajki.
—    Zwitek do zapalania fajki, na którym zupełnie przypadkiem pojawił się znak imperialnej relikwii? — dociekał Degan. — Jak to miło się składa.
—    Są na nim symbole imperium i relikwii. O imperialnej relikwii nie ma słowa.
Degan przemilczał wymownie moją odpowiedź.
—    Dobra — rzuciłem — ja też nie wierzę w takie zbiegi okoliczności, ale to, co naprawdę mi tutaj nie pasuje...
—    Chcesz powiedzieć, że coś tu do czegokolwiek pasuje?
—    To, co n a prawd ę mi nie pasuje — podkreśliłem — to Athel. Dlaczego tak długo opierał się nożowi?
—    Och — mruknął Degan — a więc o to ci chodzi.
—    A o cóżby innego?

Polowanie na relikwie należało do najbardziej ryzykownych zajęć. Władza krzywo patrzyła na ludzi, którzy próbowali uszczuplić imperialną kolekcję świętych przedmiotów, nie wspominając już o ich sprzedawaniu, i nie cackała się z delikwentami złapanymi za rękę. Co prawda na liście najgorszych zbrodni kradzież relikwii figurowała niżej niż próba zamordowania imperatora, ale wyżej niż zbezczeszczenie imperialnej świątyni, a Kamraci, którzy trudnili się tym fachem, doskonale zdawali sobie sprawę z ryzyka.

Był to jeden z powodów, dla których starałem się omijać ten zakres działalności. Athel uczynił z niego prawdziwą sztukę. Sławę przyniosły mu opowieści o zwojach modlitewnych ukrytych we flakach na kiełbasę, oliwie unoszącej się na powierzchni wody święconej w kuchennych słojach i stule, którą nosił na głowie niczym turban. Spalił też jednak czterystuletni traktat na temat imperialnej boskości, nie chcąc pozwolić, żeby znaleźli go przy nim Braciszkowie Pokutnicy, imperialni tropiciele relikwii. Athel nie był człowiekiem skłonnym do kapitulacji w obliczu przeciwności losu, ale nie podejmował zbędnego ryzyka. Wiedział, jak powetować sobie straty, i właśnie dlatego wydawało mi się zupełnie niezrozumiałe, że tak długo walczył z Shattersem.

—    Dlaczego Athel nie chciał sypać? — myślałem na głos. —
Jaki miał w tym cel?
—    Pieniądze? — rzucił Degan.
Pokręciłem głową.
—    Jasne, relikwia musiała być sporo warta — przytaknąłem — lecz Athel wiedział, że jest martwy już w chwili, gdy go złapałem. Dlaczego trzymał gębę na kłódkę, skoro zdawał sobie sprawę, że i tak nie nacieszy się tymi jastrzębiami?
—    Może był mściwy? — zasugerował Degan.
—    Co masz na myśli?
—    Dlaczego miałby ci cokolwiek mówić, jeśli wiedział, że go wykończysz? Zrozumiał, że tak czy inaczej się przekręci. Może chciał po raz ostatni przytrzeć ci nosa?
—    Nie w jego stylu — stwierdziłem.
—    Ludziom, którzy czują na gardle ostrze noża, styl szybko się zmienia, Drothe.
—    Być może — odparłem — ale Shatters zrobił więcej niż trzeba, by złamać każdy popis zawziętości. Żaden człowiek o zdrowych zmysłach nie znosiłby dobrowolnie takiego cierpienia z tak małostkowego powodu.
—    Owszem. Małostkowi ludzie.

Przypomniałem sobie, co pod sam koniec zobaczyłem w oku
Athela.

—    Daleko mu było do tego — mruknąłem. Degan westchnął.
—    No dobrze, a lojalność?
—    U Kamrata? — zaśmiałem się głośno.
—    Znałem jednego czy dwóch, którzy dotrzymywali słowa — odparł, spoglądając na mnie kątem oka. — Niektórym wchodzi to nawet w krew.
—    Zazwyczaj ku ich własnej zgubie — rzuciłem sucho. Znów rozejrzałem się po ulicy, wyławiając wzrokiem kilku Kamratów. Czy którykolwiek z nich oparłby się nożowi dla jednego ze swych towarzyszy, nie wspominając już o jakimś lokalnym watażce? Czy którykolwiek wytrzymałby tak długo jak Athel? Może kiedyś, za czasów Mrocznego Króla, kiedy na czele wszystkich Kamratów stał Isidor. Isidor kontrolował całe przestępcze imperium rozciągające się pod powierzchnią tego prawdziwego. Istniało mnóstwo przekazów o tym, jak nas stworzył i ukształtował, zamieniając bandę opryszków i ulicznych szefów w sprawnie funkcjonującą organizację. Nie było takich kradzieży, z których nie czerpałby zysków, miał dostęp do informacji na temat każdego szwindlu, a za oszustwa i zdrady zawsze ktoś musiał zapłacić. Kamraci nie żerują na innych Kamratach, stwierdził dobitnie Isidor, i przez krótki czas — zanim imperium zwróciło na niego czujny wzrok — rzeczywiście tak było.

Imperator Lucien, w owym czasie chorobliwie zazdrosny o swoje wpływy, nie potrafił znieść myśli, że jakiś człowiek obwołuje się suwerenem królestwa leżącego w granicach jego imperium, nawet jeśli było to królestwo wiecznego mroku. Jedyna władza płynęła z imperialnego tronu; wyniesienie kogokolwiek do roli pomniejszego autorytetu bez zgody imperatora stanowiło wyzwanie rzucone najwyższej władzy. To właśnie wówczas starzejąca się inkarnacja powołała do życia Białe Szarfy, aby odróżnić swoich osobistych łowców od przepasanej złotymi szarfami gwardii pałacowej oraz czarnych pasów legionistów. Białe Szarfy wylały się na ulice Ildrekki i dalej, ciągnąc legiony za sobą, a stosy martwych Kamratów piętrzyły się pod szubienicami niczym jabłka w jesiennym sadzie. Ci, dla których Biali nie znaleźli sznura, ginęli na ulicach. Wyrzynano całe rodziny, których członkowie należeli do Isidorowego imperium w imperium, samego Isidora przewleczono zaś przez miasto i zarżnięto jak owcę, upuszczając mu krew od wschodu do zachodu i od zachodu do wschodu słońca. Imperialna magia długo utrzymywała go przy życiu, by Kamraci zrozumieli wiadomość.

I zrozumieli. Choć minęło przeszło dwieście lat, wciąż byliśmy podzieleni. W miejsce króla pojawili się tymczasowi szefowie i dbające o własne interesy gangi, a wewnętrzne walki pomiędzy frakcjami stały się elementem szarej codzienności. Najbliżej osiągnięcia pozycji Isidora byli Szarzy Książęta, lecz nawet oni nie mogli się z nim równać zasięgiem działania. Ci na poły mityczni władcy kryminalnego świata zarządzali pod-
 
ziemnymi królestwami Kamratów, a każdy z nich miał swoich ludzi w dziesiątkach organizacji — ludzi, którzy składali im sprawozdania i manipulowali szwindlami na potrzeby własnych planów. Nikt nie wiedział, ile szwindli przeprowadzano na rozkaz Książąt ani jaki procent z każdego zysku dzielono między różne kiesy w taki sposób, by nikt nie wyszedł na tym zbyt dobrze, ale też by nikt nie wątpił, że Szarzy Książęta działają. Nie władali żadnym określonym terytorium i nie mieli swoich baz, a mimo to wszyscy znali ich imiona: Cień, Tańcząca Dama, Długoręki, Samotnica, Syn Kobziarza, Leniwe Oko oraz Herald — żywe legendy, których każdy Kamrat o zdrowych zmysłach unikał jak ognia.

Choć jednak nikt nie kwestionował ich geniuszu ani wpływów, wciąż byli tylko bladymi cieniami Isidora, tak jak my w taki czy inny sposób byliśmy ich nieostrym odbiciem. Wśród Kamratów nie istniała już duma ani scentralizowana władza. Nie potrafiłem sobie wyobrazić powodu, dla którego zwykły Kamrat wolałby wycierpieć to, co Athel, zamiast po prostu zacząć gadać. Za upór nie dostałby przecież udziału, a dziś wszystkim chodziło właśnie o to — o udziały. Cóż, najwyraźniej wszystkim oprócz Athela.

—    W porządku — odezwałem się — nawet jeśli przyjąć, że Athel trzymał gębę na kłódkę z poczucia obowiązku, w co osobiście nie wierzę, to i tak wciąż pozostaje pytanie, k o m u był wierny. Działał w przemycie i sam był sobie szefem. Kto potrafiłby skłonić przemytnika, żeby znosił takie tortury?
—    Ioclaudia?
Znów wracaliśmy do imienia, które dał nam Athel. Pokręciłem sfrustrowany głową.
—    Może — rzuciłem — ale kim ona jest? Z pewnością nie żadnym arcymistrzem złodziei, bo któryś z nas już by o niej usłyszał.
—    A kto powiedział, że ona musi być Kamratem? Nie da się wykluczyć, że Athel robił to z zupełnie innego powodu.
—    Trzeba mieć diabelnie dobry powód, żeby całą noc opierać
się Shattersowi.
Przez kilka długich kroków Degan patrzył przed siebie za-dumanym wzrokiem.
—    Może Ioclaudia należała do rodziny — zasugerował.
—    Athela? Chodzi ci o jego siostrę albo kogoś w tym rodzaju?
—    Albo matkę, albo kochankę. Pokręciłem głową.
—    Jakoś mi się to nie widzi.
—    Dlaczego nie jestem zdziwiony. Ugryzłem się w język i wzruszyłem ramionami. Grubo się mylił, jeśli sądził, że tak łatwo dam się podpuścić. Skoro chciał poruszyć sprawę mojej siostry, to mógł po prostu głośno wypowiedzieć jej imię. Nie zamierzałem go wyręczać.
—    Czy ja przypadkiem nie jestem ci winny śniadania? — zapytałem zamiast tego.
—    Zmieniasz temat?
—    Spłacam długi. Degan się uśmiechnął.
—    To nawet lepiej. Przeprowadziłem w głowie szybką kalkulację.
—    Dziś mamy dzień sokoła, a to oznacza, że muszę się zatrzymać przy straganie Mendrossa.
Degan spojrzał w niebo.
—    Nie jest trochę za wcześnie na wizyty u znajomych?
—    O jakieś osiem godzin — przyznałem — ale ostatnio do-szedłem do wniosku, że raz na jakiś czas warto im złożyć nie-zapowiedzianą wizytę. Dzięki temu nigdy nie tracą czujności. A poza tym o tej porze jego owoce będą znacznie świeższe.

Dotarliśmy na plac Piątego Anioła w niespełna pół godziny. Znajdował się tu Bazar A’Riifa — labirynt straganów, namiotów i ludzkich ciał ściśnięty na powierzchni, która wydawała się o połowę za mała. Bazar A’Riifa był znany ze skromnych cen, jeszcze skromniejszej jakości towarów i wyśmienitego ulicznego jedzenia. Wisiała nad nim wieczna mgła, stworzona w równych proporcjach z dymu unoszącego się znad palenisk, pyłu i gorąca. Pod tą mgłą markizy i namioty handlarzy tworzyły obszarpaną układankę światła i cienia, szarości i wielobarwności, a przemieszczająca się przez nią ciżba — od miejscowych łowców okazji aż po uciekinierów z granicy djaneńskiej i kogo tylko wiatr przygnał w te strony świata — stanowiła odbicie przekroju społecznego całego imperium.
Nad tym wszystkim czuwał Anioł Elirokos, opiekun placu. W chwili gdy postawiono jego posąg — a zatem kilka wieków temu — musiała to być naprawdę piękna podobizna starego Łaskawcy. Od tego czasu farba w wielu miejscach zdążyła się jednak złuszczyć, odsłaniając nieciekawy szary kamień. Przetrwała tylko jedna ręka — ta, która zgodnie z tradycją wskazy¬wała na północ; drugiej brakowało od dziesięcioleci. Bez swojej słynnej garści dusz staruszek prezentował się jak kaleki żebrak próbujący zatrzymać machnięciem ręki co naiwniejszych Chlebodawców.

Zawsze podobał mi się ten posąg.

Stragan Mendrossa stał przy cokole posągu, tuż obok jego cienia. Mendross był właśnie zajęty naciąganiem jakiejś klientki, więc nie chcąc przeszkadzać mu w targach, wybraliśmy sobie z Deganem coś na ząb. Mendross zniósł ten widok ze spokojem, ale kobieta wyraźnie się zirytowała.

—    To dlatego muszę ci tyle płacić? Żeby twoi przyjaciele mogli się obżerać za darmo?
Mendross obdarzył nas karcącym spojrzeniem, krzywiąc się pod fasadą pulchnych policzków, po czym rzucił klientce promienny uśmiech.

—    Ależ skąd, madame! Ci dwaj zacni jegomoście degustują towar dla swojego mistrza, szanownego Pandriego, ulubionego zastępcy szefa kuchni na Zewnętrznym Dworze.

Kobieta otaksowała mnie i Degana wzrokiem, ale chyba nie zrobiliśmy na niej dobrego wrażenia. Cóż, trudno było ją winić
 
— nawet gdybyśmy nie mieli za sobą wyjątkowo ciężkiej nocy, wątpię, czy ktokolwiek dopuściłby nas w pobliże Zewnętrznego Dworu, nie mówiąc już o jego kuchniach.
—    Phi! — skonkludowała, po czym odwróciła się na pięcie i odeszła.
Degan chwycił garść przepięknych górskich truskawek i skosztował.
—    Wydaje mi się, Drothe, że nasz mistrz byłby z nich całkiem kontent. — Wrzucił sobie do ust kolejną. — Wchodziłyby w po trzykroć błogosławione gardło bez proszenia.
—    Świetne wyczucie czasu — burknął Mendross. — A prawie ją miałem.
Zbyłem jego utyskiwanie machnięciem ręki i podszedłem bliżej. Dzieliło nas tylko wiadro fig.
—    Dam ci te cholerne dwie sowy, które byś zarobił.
—    Cztery. A poza tym jesteś za wcześnie.
—    Trzy. Owszem, jestem.
—    Zaczekaj tutaj. Nie spodziewałem się ciebie. — Mendross powlókł się na tyły straganu i zaczął przerzucać jakieś graty, robiąc mnóstwo hałasu. Zabijałem czas, ciskając figami w bazarowe urwisy, a Degan jadł i obserwował tłum.
—    Do diaska, interesy nie idą ostatnio zbyt dobrze — stwierdził Mendross, gdy do mnie wrócił. Podsunął mi sakiewkę za wiadrem z figami. Podniosłem ją wysoko, by żaden z cwaniaczków znających się na swym fachu nie przeoczył wymiany.
—    Życie jest ciężkie, przyjacielu — odparłem. — Ale to nic osobistego.
Na twarzy Mendrossa znów pojawił się grymas.
—    Jasne, jasne. To tylko interesy — mruknął i splunął na bok.

Sakiewka nie była wypełniona monetami, lecz pestkami i żwirem. Zapłata za ochronę — odstawiliśmy numer z fałszywą łapówką dla wszystkich ciekawskich Kamratów, do których zresztą zaliczał się mój uroczy rozmówca. Mendross pracował dla mnie jako Ucho.
 
Uśmiechnąłem się do jego wystawy i skosztowałem leżących pod ręką daktyli. A ponieważ nie spostrzegłem nikogo, kto kręciłby się przy okolicznych straganach dłużej, niż powinien, skinąłem lekko głową, jakbym chciał wyrazić uznanie dla owoców Mendrossa. Handlarz pochylił się i zaczął przekładać pomarańcze z miejsca na miejsce. Jego głowa znalazła się tuż obok mojej.
—    Niccodemus chce cię widzieć — wyszeptał, prawie nie poruszając ustami.
—    Po co? Pokręcił głową i odłożył na bok nadgniłą pomarańczę.
—    Nie mam pojęcia. Słyszałem tylko, że cię wzywa.
—    To coś pilnego? Wzruszył lekko ramionami. Twardy orzech do zgryzienia. Nicco mógł chcieć wszystkiego, od sprawdzenia jakiejś plotki aż po wyznaczenie mi nowego zadania. Niestety każda z tych rzeczy wymagała, żebym znacznie zboczył z trasy, zamiast wrócić do domu i do ciepłego łóżka, w którym rozpaczliwie pragnąłem się znaleźć.
Podniosłem z westchnieniem pomarańczę. Potrzebowałem snu, nie chciało mi się uganiać tego ranka za Kamratami i plotkami.

—    Żadnej wskazówki, czy to coś ważnego? — zapytałem.
—    Nic.
—    W porządku — mruknąłem, dziurawiąc paznokciem skórkę pomarańczy. Ostra, słodka woń podrażniła moje nozdrza. — Przekaż im, że powinienem... Albo nie, że m u s z ę coś jeszcze dzisiaj zrobić. Spotkam się z Nicco wieczorem, jak już pozałatwiam swoje sprawy. — Nie była to może najmądrzejsza odpowiedź i wiedziałem, że nie zapunktuję nią u Nicco, ale przynajmniej będę bezpieczny do czasu, gdy zapukam do jego drzwi.
Na twarzy Mendrossa odmalowała się teatralna rezygnacja. Kiwnął głową, jakby godził się z nieodwracalną stratą owocu.

Tłumaczenie: przekażę. Stłumiłem śmiech. Mendross minął się z powołaniem, powinien był trafić na scenę.

—    Coś jeszcze? — zapytałem.
—    W Dziesięciu Drogach robi się ostatnio niespokojnie. Parsknąłem.
—    W Dziesięciu Drogach n igd y nie ma spokoju. — Dziesięć Dróg było zapyziałym rewirem, którego nikt tak naprawdę nie kontrolował. Nicco miał tam co prawda jakieś interesy, ale miało je też kilku innych szefów. — Niech zgadnę: jakieś gangi skrzyżowały miecze podczas sprzeczki o granice i zadrasnęli jednego z klientów Nicco, a teraz klient narzeka, że nie dostaje ochrony, za którą przecież płaci.

Mendross przestał przekładać owoce i spojrzał na mnie prze-nikliwie.

—    Do walki nie doszło, ale tak, reszta właściwie się zgadza. Po co ja ci to mówię, skoro ty i tak wszystko wiesz?
Uśmiechnąłem się pod nosem. Nikt nie musiał mi tłumaczyć, jak funkcjonuje Dziesięć Dróg — dopiero kilka lat temu sam wydostałem się z tej dziury.

Oderwałem kawałek pomarańczy. Kilka kropel soku skapnęło mi na rękę.
—    Dobra, coś jeszcze?
Mendross zajął się stosem daktyli.
—    Poza tym ludzie szepczą — mruknął, jeszcze bardziej ściszając głos — że ktoś ostatnio węszy wokół Nicco.
Ręka z kawałkiem pomarańczy zatrzymała się w połowie drogi do ust, w których nagle zrobiło mi się cholernie sucho.
—    Węszy? — powtórzyłem. Niedobrze... Nikt nie lubi szpiegów, ale Nicco miał na ich punkcie obsesję. Wystarczyła sugestia, że jakiś baron przestępczego światka ma w szeregach jego organizacji własnego człowieka, by doprowadzić Nicco do obłędu.

Potrafił przewrócić miasto do góry nogami, byle tylko odnaleźć szpicla, nawet jeśli oznaczało to konieczność fabrykowania dowodów z plotek i pomówień.
 
W takich okolicznościach cień podejrzenia mógł paść na każdego — nawet na ludzi takich jak ja, którzy powinni zajmować się tropieniem informacji i informatorów.
—    Jak głośne są te szepty? — zapytałem.
—    Na razie ciche.
—    Jakieś domysły, skąd mogły się wziąć? Mendross wzruszył ramionami.

—    Ktoś powiedział, że ktoś inny powiedział, że jego wuj zna Nożownika, który usłyszał rozmowę męża swojej siostry z facetem, który...
—    Niech mnie szlag, one nie są ciche — rzuciłem, czując, jak ulatuje ze mnie część napięcia. — One są praktycznie niesłyszalne.
—    Mów sobie, co chcesz, ale te plotki są w obiegu już od kilku dni. Znasz mnie: jeżeli jakaś informacja utrzymuje się na ulicy tak długo, przekazuję ją dalej.

Kiwnąłem z wdzięcznością głową i wreszcie ugryzłem kawałek pomarańczy. Cóż, cicha czy nie, ta plotka prędzej czy później mogła się przeobrazić w coś większego i dotrzeć do uszu Nicco. Wkurzony Nicco nie był mi na rękę z wielu powodów, wliczając w to mój spokój umysłu, ale przede wszystkim chodziło o dobro interesów.

—    A poza tym jakieś duże wieści? — zapytałem. Mendross pokręcił głową.
—    Pojawiły się jakieś ważne ciała?
—    Nie — odparł.
—    Ktoś dobija się do drzwi terytorium Nicco?
—    Nic mi o tym nie wiadomo.
—    Ani mnie — stwierdziłem — co pozwala sądzić, że te plotki nic nie znaczą. Szpicla zbyt trudno zwerbować, żeby
marnować jego umiejętności na błahe sprawy, a ja dzisiaj słyszę wyłącznie błahe rzeczy. Zresztą szpicel nie miałby żadnego powodu robić cokolwiek, co mogłoby go zdemaskować.
—    A jeśli popełnił drobny błąd i ktoś go zauważył? — gdybał Mendross.
—    Ludzie, którzy wykonują taką pracę, nie popełniają drobnych błędów — odparłem. — Pamiętaj, że wciąż mówimy o organizacji Nicco, każdy szpicel cwańszy od osła stanąłby na głowie, żeby wyciszyć tę sprawę. Do diabła, chociaż jestem informatorem Nicco, przechodzą mnie ciarki na samą myśl, że mógłby się o tym dowiedzieć.

Mendross zastanawiał się przez chwilę, po czym wzruszył ramionami.

—    Znasz szczegóły lepiej ode mnie — powiedział.

Do cholery, jak mógłbym nie znać? Ale w jednym miał rację — nie mogłem zbyć tych pogłosek wzruszeniem ramion. Rozejrzawszy się po bazarze, podjąłem decyzję.

—    Albo to nic groźnego, albo ktoś szykuje zasadzkę — powiedziałem i ugryzłem drugi kawałek pomarańczy. — Ktoś może skorzystać z zamieszania, by wyrównać stare rachunki. — Lub spróbować przejąć władzę. Chaos w szeregach organizacji stanowił wyśmienitą zasłonę dymną. — Rozpowiedz, gdzie się da, że to tylko rynsztokowe plotki. Jeśli ucichną, to świetnie. Jeśli nie, daj znać.

W głębi duszy modliłem się, by ucichły; w przeciwnym razie musiałbym wytropić tego, kto je rozpuścił, zanim dotrą do Nicco.

—    Zobaczę, co da się zrobić.
Podczas gdy dojadałem śniadanie, Mendross relacjonował
mi pozostałe wieści. Zachowałem kilka z nich w pamięci, żeby później je przeanalizować, ale koniec końców większość po prostu zignorowałem. To był cholernie długi dzień.
Kiedy nie było już o czym gadać, ostentacyjnie wytarłem palce w ręcznik wiszący na ściance straganu.
—    Pozdrów ode mnie Rizzę. — Podniosłem figę i zważyłem
ją w dłoni.
 
Na dźwięk imienia swojej żony Mendross skinął z zadowoleniem głową i cofnął się o krok. Cisnąłem w niego figą, ale pocisk minął cel o kilka cali.

—    I niech ci się nie wydaje, że następnym razem wykpisz się połową ceny! — warknąłem podniesionym głosem, żeby usłyszeli mnie wszyscy wokół. Mendross zgarbił się i wymamrotał przeprosiny, a my z Deganem ruszyliśmy w drogę. Szedłem przez bazar z arogancko wypiętą piersią.

Gdy tylko znaleźliśmy się na ulicy, zwolniłem do powolnego, niemal ospałego kroku.

Degan ziewnął i podrapał się po brodzie.
—    Masz coś jeszcze do zrobienia?
Spojrzałem w niebo. Słońce stało nieznośnie wysoko, od świtu minęły już prawie cztery godziny. Oddałbym wszystko, by móc zaszyć się przed światłem, ale chciałem porozmawiać z jeszcze jednym człowiekiem, a teraz była na to najlepsza pora.
—    Tak — rzuciłem. — Niestety mam.
—    Potrzebujesz mojej pomocy?
—    Nie.
—    Świetnie, bo i tak bym nie poszedł.
—    W zasadzie mógłbyś mi się przydać...
—    Ciężka sprawa. — Nie czekając na odpowiedź, Degan wtopił się w tłum i ruszył do domu. Mógłbym przysiąc, że słyszę, jak wesoło pogwizduje. Drań.

Patrzyłem za nim jeszcze przez chwilę, po czym odwróciłem się w przeciwną stronę. Musiałem zasięgnąć języka w sprawie symboli na papierowym ruloniku.

Lubię to
 Lubi to 0 osób
 Kliknij, by dołączyć


Dodaj komentarz, użytkowniku niezarejestrowany

Imię:
Mail:

Stolica Polski:



Twój komentarz został dodany!

Kliknij, aby odświeżyć stronę.




Artykuły

Literatura
Główne Menu


Polecamy

Patronujemy
Aktywność użytkowników
madda99 zarejestrował się! Witamy!
_bosy skomentował Blood 2: The Chosen - recenzja
_vbn skomentował Mapy Starego Świata
wokthu zarejestrował się! Witamy!
_Azazello Jr skomentował Gdzie diabeł nie mówi dobranoc. "Mistrz i Małgorzata”, Michaił Bułhakow - recenzja
Gabbiszon zarejestrował się! Witamy!
Liskowic zarejestrował się! Witamy!
_Kamila skomentował "Brudnopis", Siergiej Łukjanienko - recenzja

Więcej





0.047 sek