„Najlepsi tracą wszelką wiarę”, Yeats
Transmigracja Timothy’ego Archera jest w dorobku Philipa Kindreda Dicka pozycją szczególną. Stanowi bowiem nie tylko zwieńczenie filozoficzno-gnostycznej
Trylogii VALIS (
VALIS,
Boże Inwazje), ale także życia samego autora. Napisana i wydana w roku śmierci pisarza książka jest, jak pisze tłumacz Lech Jęczmyk, „przepełniona śmiercią” — niepokojący wydźwięk tego faktu każe się pochylić nad tym literackim epitafium z większą niż zwykle uwagą. Czym zatem jest
Transmigracja…?
W dniu śmierci Johna Lennona, główna bohaterka i zarazem narrator powieści, Angel Archer decyduje się na zasięgnięcie porady znanego i cenionego guru — Edgara Barefoote’a. Niezwykła natura tego przedsięwzięcia skłania ją do głębokiej retrospekcji, która będąc historią jej traumy, stanowi jednocześnie fabularną oś powieści. Poplątane losy rodziny Archerów i ich wzajemne relacje są jednak tylko przyczynkiem do nakreślenia nadrzędnego obrazu: egzystencjalnego obrazu stosunków poszczególnych bohaterów do rzeczywistości, w której przyszło im żyć i działać. Ujęta w ten sposób narracja, w swym wydźwięku nabiera cech niemalże starożytnej tragedii, gdzie bohaterowie zmagają się z jakąś tajemną siłą-fatum, która beznamiętnie popycha ich coraz dalej ku przepaści. W Dickowskim uniwersum jest nią tajemnica rzeczywistości, zagadka jej ontologicznego fundamentu.
Czy mamy zatem raz jeszcze do czynienia z filozoficzno-religijnym wywodem, podlanym gęstym sosem synkretyzmu (szczególnie w jego wschodnim wydaniu)? Jeśli tak, to tym razem, w odróżnieniu od VALIS, wywód ten rozwija się niejako mimochodem, na uboczu. Zgodnie z Dickowskim przepisem na powieść, w centrum znajduje się człowiek, któremu świat wymyka się z rąk — w każdym z możliwych tego sensów — i to właśnie zapis desperackich prób ratowania porządku w nowym chaosie zdarzeń stanowi najmocniejszą część narracji.
Transmigracja… nie jest już zatem tak bezpośrednim wyrazem eskapizmu, jak poprzednie części
Trylogii VALIS; nie stanowi ona dokumentacji oświecenia czy też umysłowej degrengolady autora.
Zaryzykuję stwierdzenie, że
Transmigracja… to powieść w pewien sposób desperacka. Jej bohaterowie, w konfrontacji ze wspomnianą powyżej tajemnicą, są bezradni i przegrani. Wszelkie ich wysiłki — teologiczne rewelacje gnozy, czy spirytystyczne seanse medium — w całościowym ujęciu zdają się być zakamuflowanym wołaniem o pomoc. Odcinając się od rzeczywistości coraz bardziej, pogrążeni w błędnym kręgu nie widzą szansy na ratunek. Nie widzą bo — jak zdaje się mówić Dick, portretując schizofrenika jako paradoksalnie najbardziej racjonalnego bohatera — nie ma go. Świat jest nieujmowalny w swojej istocie i nic tego nie zmieni; jesteśmy zamknięci w epistemologicznej pułapce bez wyjścia, skazani na wieczny, egzystencjalny horror. Ujmuje to najlepiej Angel, mówiąc:
„Świat jest okropny. To wszystko podsumowuje. Za to płacimy kompozytorom, malarzom i wielkim pisarzom: żeby nam to powiedzieli. Oni żyją z tego, że to widzą”.
Czy zatem nie ma nadziei? W ogólnym rozrachunku nie. Należy się z tym pogodzić, odrzucając wszelkiego rodzaju desperackie, nieprawdziwe remedia na ten dyskomfort, jakiejkolwiek nie byłyby natury: religijnej, filozoficznej, intelektualnej. To one sprowadzają na bohaterów Dicka śmierć, raz za razem. Co zatem pozostaje? W iście Schopenhauerowskim stylu Dick radzi, by nie tylko nie uciekać od egzystencjalnego cierpienia, ale przyjąć je w pełni, jako immanentnie własne. Bo tylko to doprowadzić może do współczucia. A ono złączyć nas może w miłości. I to jest zdaje się właściwa treść literackiego testamentu Dicka.
Oprawa: Twarda z obwolutą
Ilość stron: 312
Rok wydania: 2012
Wydawnictwo: Rebis
Wymiary: 15 x 22.5 cm
ISBN: 9788375108477
Tłumaczenie: Lech Jęczmyk
Książkę do recenzji dostarczyło Wydawnictwo Rebis