Kod Lucyfera, podobnie jak
Kod Atlantydy, to — nie ma co ukrywać — podróbka
Kodu Leonarda Da Vinci. Zbieżność zaczyna się od tytułu. Potem jest kontynuowana przy kreacji głównego bohatera. Chociaż profesor Thomas Lourds z
Kodu Lucyfera jest lingwistą, a profesor Robert Langdon z
Kodu Leonarda Da Vinci historykiem, to są do siebie bardzo podobni. Zabawni, inteligentni, wybitni w swojej dziedzinie, atrakcyjni dla kobiet i, biorąc pod uwagę wiek i związany z zawodem siedzący tryb życia, dosyć wysportowani.
Następnie zwraca uwagę kwestia fabuły i sposób prowadzenia akcji. Oczywiście nikt nie będzie oskarżał Charlesa Brokawa, autora interesującej nas „podróbki”, o plagiat. Jednak zasadnicze elementy są te same. Pojawiają się wśród nich m.in.: jakiś tajemniczy artefakt (w tym przypadku Zwój Radości rzekomo spisany przez Jana Apostoła), który trzeba znaleźć, by uratować świat przed nagłą zagładą; jacyś źli ludzie, którzy rzeczony artefakt próbują dostać w swoje nikczemne łapska; a także, dla równowagi, tworzący pradawne stowarzyszenie strażnicy, którzy będą go bronić. No i oczywiście nie mogłoby zabraknąć zagadek logicznych rodem z gier przygodowych.
Krótko mówiąc, Brokaw nie grzeszy oryginalnością, lecz trzeba spytać, czy to koniecznie skreśla jego powieść jako coś wartego przeczytania? Nie powiedziałbym. Fabuła jest w miarę spójna, akcja jest wciągająca, bohaterowie, choć nieskomplikowani, nie rażą idiotycznymi wypowiedziami ani nieprawdopodobnymi zachowaniami. Owszem, jest to czytadło, a nie poważne dzieło kultury, ale dla fanów Dana Browna na pewno będzie to dobry przerywnik między kolejnymi jego powieściami. Inni mogą śmiało sięgnąć po tę książkę, jeśli potrzebują jakiejś niezobowiązującej lektury do opalania albo jazdy pociągiem.
Właściwie pod adresem autora mam tylko jeden zarzut. Za bardzo się spieszył. Jego powieści zabrakło jeszcze dobrych stu, stu pięćdziesięciu stron, żeby zgrabnie rozwiązać wszystkie wątki. Bez tego powstał bardzo nienaturalny przeskok. Przez czterysta stron akcja rozwija się normalnie, a potem nagle bęc, czytelnik zostaje zbyty stwierdzeniem typu: „następne cztery tygodnie były pełne niebezpieczeństw, nasi bohaterowie kilka razy niemal stracili życie, ale w końcu udało im się zdobyć to, co potrzebne, by pokonać głównego bossa”. A potem następuje już szybki finisz: ostateczna konfrontacja zajmuje ze dwadzieścia stron.
Mam jeszcze drugi zarzut, ale ten dotyczy wydawcy. Jakość redakcji jest po prostu makabrycznie zła. Nikt chyba nawet nie pokusił się o korektę. Zaplątało się tam sporo błędów stylistycznych, formatowanie tekstu to istny chaos. Dialogi momentami giną, bo ktoś zapomniał dać pauz, akapity zlewają się ze sobą. Flejtuchostwo najgorszego sortu.
Biorąc powyższe pod uwagę nie zniechęcam Was do nabycia
Kodu Lucyfera, sugeruję jednak rozejrzenie się za jakąś przeceną albo okazją na Allegro. Powieść ta z pewnością może dostarczyć sporo rozrywki, co w gruncie rzeczy czyni ją wartą przeczytania, ale na pewno nie za taką kwotę, jaką sugeruje wydawca.
Autor: Charles Brokaw
Wydawnictwo: Bellona, Luty 2012
ISBN: 978-83-11-12229-1
Liczba stron: 416
Wymiary: 145 x 205 mm
Książkę do recenzji dostarczyło Wydawnictwo Bellona