Autor: downbylaw Data dodania: 2012-11-20 17:37:30 Wyświetlenia: 4172
"Kościotrzep", Cherie Priest - recenzja
Steampunk to prawdziwy fenomen. Postrzegany często jako cyberpunk uwsteczniony do technologicznego poziomu lamp gazowych i silników zasilanych parą, stał się na przestrzeni ostatnich lat konwencją niebywale nośną i popularną. Wynika to na pewno w dużej mierze z tego, że steampunk z całą swoją scenografią (niebo pełne sterowców, lśniące cylindry na głowach mężczyzn, powozy na drogach, a w tajemniczych laboratoriach niesłychane, pełne kół zębatych maszyny) jest po prostu ładny estetycznie. Co łatwo dostrzec, ruszając się na pierwszy lepszy konwent fantastyczny.
Co ciekawe, steampunk wydaje się nie być konwencją, która szczególnie dużo zawdzięcza książkom – może przez tę swoją wizualność właśnie. Elementy steampunkowe pojawiają się w obu Holmesach z Robertem Downeyem Jr., a także w filmie Sucker Punch Zacka Snydera; mieszankę steampunka i fantasy znajdziemy w niemłodym już, ale doskonałym komputerowym RPGu Arcanum, a i Polacy dołożyli tu swoją cegiełkę, serwując fanom tradycyjnych gier fabularnych przepięknie wydanego Wolsunga. Jednak steampunkowe książki… cóż, trudno znaleźć wśród nich taką perłę, jaką dla cyberpunka był chociażby Neuromancer Gibsona.
W trakcie poszukiwań takiej steampunkowej Biblii trafiłem na wydanego na początku bieżącego roku Kościotrzepa Cherie Priest. Akcja tej powieści rozgrywa się w alternatywnych realiach końca XIX wieku – wojna secesyjna wciąż trwa, po niebie latają zeppeliny, natomiast centrum Seattle, gdzie rozgrywa się większość zdarzeń, otoczone jest potężnym murem, który ma zatrzymać wewnątrz trujące, wydobywające się spod ziemi opary. Nieszczęście, które dotknęło miasto, jest wynikiem działania tytułowego Kościotrzepa, niezwykłej machiny zdolnej ryć podziemne tunele, a skonstruowanej przez geniusza nazwiskiem Leviticus Blue. Ów wynalazca nabałaganił co się zowie, po czym zniknął i więcej go nie widziano.
Mija piętnaście lat. Żona Leviticusa, Briar, klepie biedę na przedmieściach Seattle z trudem radząc sobie z niechęcią współmieszkańców i nastoletnim, coraz bardziej krnąbrnym synem. Jednak kiedy jej zbuntowany Zeke przedostaje się przez mur, by wśród zabójczych oparów gazu i hord zombie odnaleźć dowody na niewinność ojca, kobieta nie waha się podążyć jego śladem. Tak rozpoczyna się ich niezwykła, nierzadko zapierająca dech w piersiach przygoda.
Na początku lektury miałem ochotę zakrzyknąć: eureka! Steampunka doszukujemy się bowiem często w najróżniejszych tekstach, gdzie pojawiają się elementy wiktoriańskiej estetyki czy retro-technologii. Zapominamy jednak o drugim członie nazwy – punk – czyli odniesieniu do właściwych cyberpunkowi realiów świata mrocznego, zdegenerowanego, zdehumanizowanego. Cherie Priest opisuje taki właśnie mikrokosmos: ponury i nieprzyjazny. Seattle to miasto brudne i biedne, ledwie dychająca ruina, nędzne wspomnienie tego, czym było przed wynalezieniem Kościotrzepa. Mamy tu narkotyki, mamy retro-techniczne protezy i implanty, mamy podniebnych piratów i szmuglerów, a niechęć z jaką spotyka się na co dzień Briar odmalowana jest zwięźle, ale raczej wiarygodnie. Czyli można powiedzieć, że Kościotrzep to rasowy steampunk. Nareszcie!
Interesująco przedstawione realia to największa zaleta powieści. Niestety, ani biorące w niej udział postaci ani sama fabuła już tak dobrego wrażenia nie robią. Para głównych bohaterów – Briar i Zeke – rozczarowuje płaskimi charakterami: zdania, jakie na ich temat wyrabiamy sobie na pierwszych stronach powieści, raczej już nie zmienimy. Kiepsko wypadają też postaci drugoplanowe: tajemniczy doktor Minnericht nie jest wcale taki straszny, jak go pierwotnie malują, a mieszkańcy podziemi rozciągających się pod centrum Seattle dziwnym trafem okazują się nie wyrachowanymi, gotowymi na wszystko outsiderami, ale bandą poczciwin o gołębich sercach – przypominają raczej bractwo Harfiarzy rodem z D&D, niż ludzi żyjących z grabieży i narkotyków. Oś fabularna, choć w zamyśle całkiem ciekawa, mogła zostać lepiej wykorzystana, zdarzają się w niej zresztą pewne logiczne nieścisłości. Za dużo jest też ucieczek przed hordami zombie; za dużo scen, w których tak bohaterowie, jak i czytelnik nie wiedzą, co właściwie się dzieje. Szwankuje również sama narracja: w strumieniu zdarzeń brakuje paru dłuższych momentów wytchnienia, natomiast gdy akcja rozkręca się już na dobre, Priest z uporem maniaka serwuje odbiorcom długie opisowe akapity. Nawaliły, niestety, również tłumaczenie i korekta: w tekście niemało jest literówek i różnych innych błędów, a spora część wyrażeń po prostu nie brzmi ładnie i trąci językową kalką.
Cherie Priest podjęła się niełatwego zadania. Chciała pogodzić pełnoprawny steampunk – z naciskiem na punk: mroczny, brudny, zdegenerowany – z powieścią młodzieżową, a ta jak wiemy rządzi się swoimi prawami. W efekcie powstał dość dziwny twór, w którym mamy krwiożercze, lecz wcale nie straszne zombie, szlachetnych narkomanów i przestępców, i rodzinę pozostającą w tym podłym świecie wartością najwyższą i niepodważalną. To nie znaczy, że Kościotrzep jest złą książką – na jej korzyść przemawiają na pewno sceneria i ogólny zarys fabuły. Dojrzałemu czytelnikowi to najpewniej nie wystarczy, ale dla rozkochanego w sterowcach i kołach zębatych nastolatka może będzie w sam raz.
Cherie Priest
Kościotrzep Wydawnictwo: Książnica Tytuł oryginalny: Boneshaker Rok wydania: 2012 Liczba stron: 384 Oprawa: miękka Wymiary: 155 x 230 mm Tłum.: Robert J. Szmidt