Autor: Fenrir Data dodania: 2012-12-20 22:07:33 Wyświetlenia: 6019
"Dzień tryfidów. Poczwarki", John Wyndam - recenzja
Tak naprawdę tylko dobre powieści science fiction przetrwają próbę czasu – te gorsze zostaną szybko zapomniane, zwłaszcza gdy „nieszczęśliwe” powstały w latach będących wstępem do dynamicznego rozwoju technologii i zmiany obrazu świata w przeciągu kilku dekad. Zbiorcze wydanie dwóch powieści Johna Wyndhama może i wyprzedza swoje czasy, ale nie o wspomniane kilkadziesiąt lat, a najwyżej o kilkanaście.
Pierwsza powieść, Dzień Tryfidów porusza dwie istotne kwestie – kwestię wyżywienia ciągle zwiększającej się populacji naszej planety, a także problem... kryzysu kubańskiego i zimnej wojny. Tytułowe Tryfidy to rośliny, które zostały wyhodowane przez, nomen omen, ZSRR w celach... spożywczych (konkretnie dla pozyskiwanego z nich oleju). Przez różne zbiegi okoliczności ich nasiona zostały rozniesione przez wiatr po całym świecie. Dopiero później okazało się, że Tryfidy to istoty zarówno inteligentne, jak i śmiertelnie niebezpieczne. Uwidoczni się to jednak dopiero wtedy, gdy tajemniczy deszcz spadających gwiazd pozbawi prawie całą ludzkość wzroku.
Futurystyczne wizje przyszłego konfliktu w powieści Wyndhama obecne są dopiero w dalszej części historii, gdy jeden z bohaterów snuje przypuszczenia, czym spowodowana jest nagła ślepota ludzkości – mowa tam o satelitach bojowych pełnych środków masowego rażenia. Nie sposób nie odnaleźć tutaj analogii do późniejszego straszaka mocarstw w postaci rakiet balistycznych zdolnych przenosić głowice atomowe na ogromne odległości.
Cała historia zasadniczo składa się z dwóch członów: pierwszych faz katastrofy oraz późniejszych prób przetrwania głównego bohatera. I tutaj pojawiają się pierwsze zgrzyty. Trudno mówić o realizmie wizji Londynu zaatakowanego przez wysokie mordercze rośliny, nie sposób nie odnieść jednak wrażenia, że w obrazie paniki i późniejszych prób przetrwania ślepej ludności wg Wyndhama coś zostało ukryte. Całość ma wyraźnie sztuczny posmak, i raczej nie jest satysfakcjonująca. Późniejsze dzieje głównego bohatera są natomiast potwornie nudne – jeśli ktoś szuka podobnych scen (przeżycie w post-apokaliptycznym świecie), znacznie lepszą ich wersję odnajdzie chociażby w Folwarku zwierzęcym Orwella.
Poczwarki to tekst podobny w konstrukcji, jednak przedstawiający całkowicie inną wizję. Tym razem obserwujemy „tylko” następstwa apokalipsy, mającej miejsce sześćset lat wcześniej. W drugiej powieści odnaleźć można dość luźne nawiązania do czasów II wojny światowej, a konkretniej do dogmatu wyższości rasy aryjskiej nad innymi – społeczeństwo składa się wyłącznie z jednostek, u których nie określono żadnych... dewiacji. A na miano tej zasługuje nawet szósty palec u nogi – rzekomo dzieło szatana. Odmieńcy, początkowo mordowani, obecnie skazywani są na banicję.
Co łączy obie powieści? Z pewnością stosunek do jednostki – zarówno w Dniu Tryfidów, jak i Poczwarkach Wyndham ukazuje nikłą wartość jednostki w stosunku do całego szkieletu społeczeństwa. Można posunąć się nawet do bardziej odważnego stwierdzenia – autor nie uznaje za stosowne nadać im nawet roli trybu w całej machinie – ewidentnie sprowadza ich do roli trybów w trybikach. Każdorazowo ukazana jest niemoc jednostki wobec otaczającego ją świata.
Nie można narzekać natomiast na jakość polskiego wydania obu powieści – twarda okładka, całkiem niezła okładka (jak na standardy tego wydawnictwa) i niezłej jakości papier z pewnością dobrze prezentują się na półce. Ładne wydanie Dnia Tryfidów/Poczwarek to jednak nie wszystko – osoby zwracające szczególną uwagę na punkcie korekty mogą srodze się zawieść, biorąc do rąk żółto-zieloną cegiełkę. Bo właśnie korekta prezentuje w recenzowanym tytule najgorszy poziom – ilość literówek i błędów przekracza jakiekolwiek normy.
Nie da się ukryć, że obie powieści „świeżość” zachowały najwyżej kilkanaście lat po swojej premierze – sześćdziesiąt lat później obecne problemy cywilizacyjne i poglądy zmieniły się na tyle, że treści zawarte w Dniu Tryfidów i Poczwarkach w dużej mierze są już nieaktualne. Do tego dołożyć należy jednak wszechobecną nudę, która bije ze stron książki – najmocniej widać to w pierwszym tytule, który poza kilkoma scenami na początku jest nudny, monotonny i przewidywalny. Poczwarki pod tym względem wypadają lepiej, ale nadal nie idealnie. Krótko mówiąc, mamy do czynienia z mocno nieświeżą już klasyką. A gatunek science fiction oferuje jednak znacznie szerszy wybór wizjonerskich, mocnych powieści.
wydawnictwo: Solaris, Wydawnictwo ISBN: 978-83-7590-039-2 data wydania: 01-02-2010 wymiary: 125x200 mm oprawa: Twarda liczba stron: 512