Autor: Fenrir Data dodania: 2013-06-21 15:48:51 Wyświetlenia: 12519
"Siewca burzy", Tom Lloyd - recenzja
Bogowie w gatunku fantasy dzielą się z grubsza na dwie grupy – na tych nieingerujących w sprawy śmiertelników i tych uznających swoich wyznawców za doskonałe narzędzie do wypełnienia własnego planu. Debiut Toma Lloyda, saga Królestwa zmierzchu, wpasowuje się dość pokrętnie w ten drugi typ. Autorzy rozpoczynający swoją karierę w fantasy w jakichś dziewięćdziesięciu procentach przypadków opierają też swoje pierwsze powieści na bardzo popularnym schemacie pt. "od zera do bohatera i zbawiciela świata". Jak wypada Siewca burzy, pierwszy tom tetralogii?
Bohaterem powieści jest Isak, młody chłopak pochodzący z wojowniczego i agresywnego plemienia białookich. Jego matka zmarła podczas narodzin, w efekcie czego został znienawidzony przez ojca. Młodzieniec nie przypuszczał bynajmniej, że koleje losu napisały mu historię zupełnie inną, niż przewidywana rola obozowego "przynieś-podaj-pozamiataj". Przepowiednie mówią o istocie mającej konkretną rolę w odmianie oblicza świata – zaś decydujące starcie nieubłaganie nadchodzi.
Siewca burzy to książka dość długa – pięćset stron zadrukowywanych niewielką czcionką wydaje się porządnym kawałem lektury. Nie ma jednak co się oszukiwać, że Siewca burzy jest czymś więcej niż tylko przydługawym wstępem do całej tetralogii – Isak w niesamowicie sztuczny i wymuszony sposób otrzymuje w bardzo krótkim czasie tytuł szlachecki i wszystkie (nie)dogodności z tym związane. Cała recenzowana pozycja to praktycznie perypetie głównego bohatera w otoczeniu tak bardzo odmiennym od tego, w jakim miał okazję się wychowywać (gdyby się uprzeć, to wątek ten jest kalką historii Jona Snowa z Gry o tron). We wstępie do tetralogii nie ma żadnej poważniejszej fabuły – nie licząc kolejnych epizodów w dość niecodziennej roli białookiego. A i te nie powalają na kolana oryginalnością.
Podczas lektury widać jednak bardzo wyraźnie, że do czynienia mamy z debiutem, głównie ze względu na dość nierówny poziom tekstu od strony literackiej. W paru miejscach autor zauważalnie siłuje się ze swoim tekstem, rozpaczliwie popychając go do przodu, jakby nie wiedział, co dalej i liczył na to, że wyjście siłowe zapewni mu odpowiednią porcję weny. Końcowy efekt jest czymś pośrednim między prozą a poezją – przypomina bardziej „radosną” twórczość szesnastoletniego amatora rozpoczynającego swoją przygodę z pisaniem, niż pełnoprawną powieść. Redakcja także się nie popisała – sporo w recenzowanej pozycji zdań niezrozumiałych albo wręcz niepasujących do całości.
Inaczej, na szczęście, prezentuje się uniwersum Lloyda – nie widać tu inspiracji światem tolkienowskim, czy nawet eriksonowskim. Całość została zbudowana na idei bogów – nie stanowią oni tutaj nieosiągalnego bytu, a wręcz przechadzają się między śmiertelnikami. Ten element wręcz wymusza na autorze „przebudowanie” systemu magii obecnego w powieści – chociaż nie ma jej tutaj wiele, to w wyraźny sposób jest bytem dość powszechnym, jednak nie będącym w nieustannym użyciu. Taka kompozycja dobrze pasuje do przyjęte przez autora założenia, że bohaterowie są tylko pionkami na wielkiej szachownicy bogów.
Nudna, schematyczna fabuła w połączeniu z kiepskim piórem autora nie tworzy porywającego efektu – jedynie świat (chociaż w Siewca burzy został ukazany w bardzo niewielkim stopniu, w kolejnych tomach tetralogii powinno się to poprawić) ratuje powieść przed spektakularną klapą. Naleciałości debiutu widać aż za dobrze – niemożność poradzenia sobie Lloyda z własną twórczością łączy się z nudną i schematyczną historią, z której nie wynika tak naprawdę nic. A szkoda, bo pomysł był co najmniej ciekawy.