Don Quijote siedzi na kamieniu. Złoty żar pustynnego słońca spływa z błękitnego nieba na jego spieczone, pobrużdżone czoło, rozlewa się po głębokich rysach zmarszczek wokół oczu, ścieka po długim, ostrym nosie do szerokich bruzd okalających usta. Szaro-brązowa skóra napina się, starcze plamy z kościstych policzków uciekają aż pod jasnoniebieskie oczy – Don Quijote uśmiecha się. To był dobry dzień. Dzień jego żywota. Odpina żeliwny naramiennik z prawego ramienia; na lewym pancerza już nie stało – tylko trzy warstwy grubych łachów go chronią; zdejmuje napierśnik, z dawna zmatowiały, powyginany, łatany kawałami blachy; zzuwa nagolennice, odkłada tarczę, odpasuje miecz – to wszystko już nie będzie mu potrzebne.
Przed pięćdziesięciu laty Don Quijote wyruszył z domu, wiedziony pogłoską, aż do odległej Kapadocji, gdzie ludzie żyli w strachu przed ostatnim potworem, którego dzierżyła ziemia – potężnym Gigasem. Ach, ileż to lanc skruszył na jego twardej skórze, ile połamał toporów, ile pękło mieczy! Ile razy nacierał nań konno! – koń szarpał, rwał się, tańczył przerażony; on parł nań ostrogami, zmuszał do szarży; cios! – koń pada z łbem rozbitym, mózgi plamią piasek, Don Quijote, z siodła wysadzony, ląduje na ziemi; stara zbroja ratuje jego kości. Ile razy nacierał nań pieszo! – tarcza huczy, miecz w starciu iskry krzesze, tępi się, pęka w końcu! - stalowe drzazgi pryskają na wsze strony; on walczy dalej, toporem i sztyletem, póki sił staje. Lecz stwór był niepokonany.
A oto leży przed nim – martwy. Ohydny jego zewłok obrócił się w kamień. Oderwane członki skalał pył przegranej.
Don Quijote słusznie cieszy się triumfem. Gdyby powaga rycerska mu nie zabraniała, może zerwałby się, śmiał i tańczył, a tak – oszczędny uśmiech wystarczy, błysk zadowolenia z wykonanego obowiązku. Zwyciężył w końcu po tylu latach, zwyciężył, gdy tylu już przed nim zwątpiło. Gdzieś w duszy czai się co prawda lęk – to wszak już ostatni potwór na ziemi, z kim będzie teraz walczył? – jednak nie zastanawia się nad tym, jest zmęczony. Na razie może się cieszyć, że wygrał. Dziękować za magiczny Czarny Proch, przywieziony aż z Arabii.
- Panie?
Don Quijote drgnął, jakby go kto ze snu wyrwał. Na pustyni jest ktoś jeszcze poza nim – giermek, wierna podpora każdego rycerza.
- Tak, Sancho?
- Gigas pokonany...
- Tak, Sancho. Dziś możesz się radować. Możesz nawet iść do gospody, kupić sobie wino i upić się. Jeśli nie masz za co, to miecz sprzedaj.
- Ale... – Sancho zawahał się. Pogrzebał chwilę stopą w sypkim piachu.
On też jest już stary, wina pić nie może – szkodzi mu na serce. Nawet, gdyby mógł, za cóż je kupi? Pieniędzy nie mają. Z miecza – co zostało? Zardzewiała rękojeść z kawałkiem pękniętej zastawy. Odłamaną klingę oddał już dawno – na złom, wraz ze starym sztyletem, zniszczonym hełmem i toporem. Czasem zastanawia się, dlaczego w ogóle trwa przy swoim panu. W młodości nie był za dobry w rachunkach, w ogóle głowę ma nietęgą. Trwa – po prostu, bo tak trzeba.
- Myślałem... – Sancho zawahał się znowu. Zamilkł.
- Co tak dzisiaj dukasz, chłopcze? – Don Quijote jest zmęczony, niecierpliwi się. – Wyrzuć to z siebie!
- Myślałem, panie, że pora wracać do domu...
Don Quijote uśmiechnął się. Zmalał jakby, złagodniał. Wygładziło się stroskane czoło, zmarszczki znikły na chwilę.
- Tak, Sancho, czemu nie... Pora wracać do domu... Tak, najwyższa pora. Tylko odpocznę chwilę, już nie jestem taki młody. Siły opuszczają członki, znużone walką... Odpocznę chwilę, oczy przymknę... i już ruszamy, już zaraz. Ale to była walka, co Sancho? To była walka...
Sancho milczy. Może sobie myśli: „Nasze życie – to dopiero była walka”. Lecz kogo obchodzą myśli sługi? A tymczasem Don Quijote umiera. Na oczach giermka życie wycieka z jego chudych, spracowanych ramion, sztywnieją jego długie nogi, pierś -zdeformowana od uderzeń i ciosów – zapada się w sobie, głowa bezwładnie osuwa na bok. Chwilę jeszcze walczy, zmusza płuca do wciągania powietrza, serce do tłoczenia krwi, drżące mięśnie do ruchu. Ale to tylko chwila. Walka naprawdę już ostatnia.
Sancho czuje, że oczy go pieką. Z dawna już są suche, jak ta pustynia, która go otacza. Może to i lepiej – odważny giermek nie powinien płakać. Dotyka tylko głowy swego pana. Gdyby ten żył, pewnie by go skarcił – chłop ze szlachcicem nie powinien się spoufalać, lecz Sancho się tym nie przejmuje. Obejmuje stygnące powoli ciało – tego za życia Don Quijote nie uczynił chyba nikt. Obejmuje go i patrzy smutnym wzrokiem na otaczające ich rumowisko. Na kawałki rozsadzonej skały, z którą jego pan walczył całe życie. Może myśli sobie: „I po cóż ci to, panie kochany, było?”. Lecz kogo obchodzą myśli sługi...
Warszawa, dnia 15.03. A.D. 2007 o godz. 12:38:00